Każdego dnia najwięksi internetowi mędrcy powtarzają nam, że jedynym przeznaczeniem marzeń jest ich spełnienie. Kiedy zaś zetknąłem się z muzyką Jamesa Browna, byłem zamkniętym na pozostałe gatunki słuchaczem hip-hopu. Zakochałem się w niej natychmiast. Szczególnie, że zaczynałem odczuwać niedosyt. Rap przestał wystarczać.
Rozbudowane aranżacje, urozmaicone mocną sekcją dętą zaczynały mnie pociągać mocniej, niż trzy szesnastki nawinięte do zapętlonego loopa. Nadal jednak byłem ignorantem. Hirek Wrona nie znalazł by we mnie rozmówcy w temacie wpływu chicagowskiego soulu na twórczość Destiny’s Child. Zapragnąłem mimo wszystko zobaczyć Jamesa Browna na żywo. Z wiadomych względów pozostało to w sferze niespełnionych marzeń. Mogłem z kolei zainteresować się nazwiskami, które kreowały brzmienie kompozycji Pana Browna. I sam nie wiem dlaczego tego nie zrobiłem. Nie sądziłem przecież, że jest on jednoosobową armią, która w jednym momencie tańczy, śpiewa i gra na Hammondzie. Kardynalny błąd z mojej strony. Skutek – przez lata ominęła mnie olbrzymia porcja wspaniałej muzyki. Maceo Parker, Fred Wesley czy Bootsy Collins to wybitni muzycy i postaci niezwykle ważne – współtworzyli oni przecież potem choćby nieoceniony Funkadelic! Nie twierdzę, że bez nich nie byłoby Jamesa Browna, ale zapewne nie poznalibyśmy go w takiej odsłonie, w jakiej znamy po dziś dzień. Jeśli on jest nazywany ojcem chrzestnym, to oni muszą być stryjami. A solowe dokonania muzyków wraz z projektami, w które się angażowali, to niejednokrotnie przedłużenie dyskografii Mr. Dynamite’a. Zatem po długich latach naprawiłem swój błąd, zyskując dzięki temu substytut marzenia o Jamesie Brownie na żywo. Z tą różnicą, że w tym przypadku nie trzeba cofać kijem Wisły. To cel, który zrealizowałem 16 marca w Krakowie, pojawiając się na koncercie nie Freddiego Foxxxa, a Freda Wesleya. Gościa, maczającego palce w utworach, z których sample wykorzystywano później w większości Twoich ulubionych numerów.

Do Krakowa wybrałem się z przyjacielem, z którym dzielę fascynację funkiem. Przynajmniej 90% naszych rozmów oscyluje wokół tego gatunku. Na koncert takiej ikony, tak blisko domu, pewnie ostrzylibyśmy sobie zęby miesiącami, gdyby nie to, że o samym koncercie dowiedzieliśmy się trzy dni wcześniej. Promocję wydarzenia oceniam na niedostateczny z plusem w skali szkolnej. Mało brakło, a przegapiłbym ten występ jak niegdyś Hypnotic Brass Enssemble w Chorzowie. Tyle tylko, że HBE widziałem jeszcze trzy razy od tego momentu, a legendarny puzonista prawdopodobnie w Polsce już nie zagra. Wracając do meritum, nie wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać.

Z zapowiedzi wynikało, że Fred Wesley wystąpi ze swoim nowo uformowanym zespołem Generations, w którego skład wchodzą jeszcze: organista Leonardo Corradi oraz perkusista Tony Match. Prawdziwy funk kojarzy mi się z kohortą wygłodniałych muzyków, wygrywających szalone melodie za pomocą congosów, przesterowanej gitary basowej czy licznych dęciaków. Do tak oszczędnego instrumentarium natomiast podchodzę zwykle sceptycznie, choć zdarzało się, że czułem się usatysfakcjonowany i zaskoczony tym, ile mogą wykrzesać z siebie muzycy przy pomocy tak znikomego uposażenia. Miałem nadzieję, że tym razem będzie identycznie – żywo, żywiołowo, energicznie. Wspólne granie muzyków jednak zapoczątkował kilka lat temu projekt „Jimmy Smith Tribute”, co mogłoby wskazywać kierunek, jaki obierze trio na scenie. Tak czy inaczej, gdy zmierzając do Harris Piano Jazz Bar mijaliśmy Sukiennice, odczuwaliśmy podobną euforię, co paryscy odpowiednicy naszych dziadków pod Łukiem Triumfalnym, gdy w 1971 roku zmierzali w stronę Olympii.
Po zameldowaniu w klubie, rozpoczęło się wyczekiwanie upragnionej godziny 21:00. Czekaliśmy nawet kwadrans dłużej, ale udało się!
Rozpoczęło się od prawdziwej petardy!
Pierwszy utwór, utrzymany w konwencji jazzującego funku, stanowił popis dwóch muzyków – Corradi zaprezentował prawdziwy kunszt gry na organach Hammonda, w akompaniamencie swojego kolegi z Francji. W pewnym momencie Leonardo miał tak ciężkie palce, że nawet sympatycy Deep Purple kazaliby to ściszyć. A to tylko funk o zabarwieniu jazzowym. Fred Wesley dołączył do zespołu dopiero przed drugim numerem i nie opuścił go już do samego końca. Od teraz koncert odbywał się już praktycznie wyłącznie w jazzowej stylistyce, a do pełni szczęścia brakowało już tylko papierosowego dymu.
W przeważającej części występu można było usłyszeć nagrania z najnowszego okresu twórczego Wesleya.

Autorskie nagrania!
Repertuar wzbogacono również o covery między innymi Wesa Montgomery oraz Jimmy’ego Smitha. Jazz piętrzył się tego wieczora aż po dach kamienicy, w której klub się znajdował. W międzyczasie lider żartował, opowiadał anegdoty, nazywał siebie legendą, również żartując. Wyjaśnił genezę nazwy zespołu, tłumacząc, że muzycy stanowią jedność, choć reprezentują trzy różne pokolenia (pomiędzy najmłodszym członkiem zespołu, a najstarszym, różnica wieku wynosi niespełna 50 lat!). Jazz jednak cały czas wybrzmiewał z głośników, Leonardo improwizując na Hammondzie odpływał w najdalsze odmęty swojej wyobraźni. W pewnym momencie można było nawet odnieść wrażenie, że to on jest liderem zespołu, nie Fred Wesley. Z taką wirtuozerią prowadził swoje organy. Idę o zakład, że gdyby grał w latach 70-tych, dziś otrzymałby status legendy i stawiany byłby obok takich tuzów jak choćby Sly Stone. Zabawne, bo Włochy kojarzyły mi się jak dotąd jedynie z Italo disco. Pod koniec otrzymaliśmy to, co tygrysy lubią najbardziej. W końcu usłyszeliśmy stricte funkowe utwory – od znanego „Damn Right I’m Somebody” przez „House Party” po „Old Man”, podczas którego poczciwy Wesley… rapował. Słowem, funk w najczystszej postaci – na tyle porywający, na ile udało się zastąpić brak brzmienia niezawodnych w funku gitar.
Ocenę wieczoru w krakowskim Harris Piano Jazz Bar muszę podzielić przez dwa.
Z jednej strony sam pobyt w klubie, z drugiej koncert. Pobytem jestem rozczarowany. Znalazłem się w jazz barze, który bardziej zasługiwał na miano baru. Poza niewielką salką i barem znajdowała się w nim tylko jedna wnęka z lożami. Nie przeczę, zejście do baru schodami było naprawdę urzekające i przypominało kluby z lat 50-tych w Harlemie, w których grano jazz. Sam bar jednak okazał się zbyt ciasny i z trudem pomieścił zgromadzonych. Jeśli miałbym oceniać fascynację funkiem przez publikę, sądząc po jej zachowaniu i zainteresowaniu koncertem, obstawiałbym, że na pytanie o ulubiony album funkowy odpowiedzieliby: „Doggystyle”. Bo umówmy się, do kina idę na film, nie na popcorn. A i idąc na koncert nie chce oglądać odżywiających się melomanów. O ile szturchanie przez roztańczonych ludzi mogę jeszcze zrozumieć (choć szalone pogo z Jarocina znam tylko z opowieści ojca), o tyle uderzającego mnie łokciami kelnera, który roznosi w tę i z powrotem rozmaite przekąski, już nie. Utrudniało to odbiór muzyki.

Koncert Freda Wesleya nie zostanie wpisany na moją osobistą listę koncertów, na jakich najlepiej się bawiłem. A już na pewno nie miał szans dorównać występowi Maceo Parkera – dawnego kolegi Freda – na którym też miałem przyjemność być. Nie próbował nawet dorównywać – prawa fizyki mówią, że trio nigdy nie zagra tak jak kilkunastoosobowa gwardia, w której chórzystek jest więcej na scenie niż członków zespołu Generations. Fred nie miał takiej energii jak jego sceniczni koledzy, co zrozumiałe ze względu na wiek. Umiejętności też nie te same. Czasy, w których charyzmatyczny Bootsy Collins krzyczał „Yo! Fred!”, a wywołany do tablicy misiowaty Wesley, w rozpiętej marynarce, strzelał z puzonu jak z karabinu, minęły. Jasne, cieszę się, że widziałem na żywo człowieka, który wraz z innymi wymyślił funk. Nie zapomnę tego do końca życia! I paradoksalnie to właśnie z tego powodu momentami ciężko było się skupić na doświadczaniu i przeżywaniu, ponieważ gdzieś z końca głowy przedostawała się myśl, że w końcu patrzysz na absolutną legendę. Jego majestat onieśmielał. Znajdę spośród dzisiejszych muzyków lepszych od niego, ale nawet na największych współczesnych artystów nie patrzyłem nigdy z takim respektem. Fred Wesley wydaje się być pogodnym, kochającym życie staruszkiem. Człowiek, który pamięta występy na pełnych stadionach, a zagrał w ciasnym klubie dla przeszło 50 osób. Nie wyrażał wobec tego rozczarowania. Co więcej, można było odnieść wrażenie, że on już nie musi grać, a gra tylko dlatego, że kocha muzykę. Tylko czemu grał tyle jazzu kosztem funku?
Relacja: Kamil Świech // Fot. Katarzyna Kukiełka