The Cinematic Orchestra wystartowała w 1999 roku z czymś tak niebywałym, że trudno odmówić im palmy pierwszeństwa, jeśli chodzi o technicznie wysmakowaną produkcję i koncepcyjną osnowę połamanych struktur. Liderem orkiestry jest Jason Swinscoe, który w poszukiwaniu inspiracji dotarł nawet do Polski i wykupił chyba wszystkie analogi z polskim jazzem z lat 70. Jest na tyle inteligentny, by nie zadowolić się samym samplowaniem i zebrał kilkuosobową ekipę doświadczonych instrumentalistów i wokalistów, z którymi nagrał na żywo to, co usłyszał na czarnych krążkach.

Na szczęście, „To Believe” nie jest współczesną wizją jazzu sprzed półwieku – to całkiem udanie robi Red Snapper. Swinscoe nie tylko wykorzystał inspirację ze starych analagów, ale dołączył do niej wizję z soundtracków z lat 60. I oczywiście pokazał swoje zdolności w samplowaniu. Znamienne, że to głównie producenci są dziś wielkimi wizjonerami w nowoczesnej muzyce niezależnej. Podobnie jak multiinstrumentaliści, którym zabrakło kończyn, by urzeczywistniać swoje pomysły. Jason Swinscoe skupia w sobie obie te właściwości.

Jeśli pociągają nas synkopowane, swingujące rytmy, septymowe akordy, kontakt z emocjonalnym i technicznie nie byle jakim graniem, a przy tym dość już mamy natrętnych solówek, mało konkretnych kompozycji, ortodoksji i snobizmu, to nowy jazz w postaci „To Believe” przyjąć musimy jako atak świeżej energii.

Album otwiera utwór tytułowy, w którym delikatnie brzmiąca gitara akustyczna jest tłem dla nieskazitelnego wokalu Mosesa Sumneya. Amerykański piosenkarz i autor tekstów, znany ze współpracy z Beckem i Thundercatem, jest naturalnym partnerem Swinscoe.

W utworze „A Caged Bird / Imitations of Life” do mikrofonu podchodzi Roots Manuva. Wokal angielskiego rapera jest wyjątkowo dojrzały, a przejścia od rapowania do śpiewu i z powrotem są zaskakująco emocjonalne.


Zero One / This Fantasy” wije się wokół niezwykle eleganckiej sekwencji akordów, do których jak ulał pasuje gładki wokal Greya Reverenda. Jednak to następna, ostatnia na płycie kompozycja wynosi emocje, towarzyszące odsłuchowi płyty, na wyżyny ekscytacji. Album zamyka utwór, powracającej do współpracy z orkiestrą – Heidi Vogel. „A Promise” prezentuje ją w przewidywalnie doskonałej formie. Rozciągnięty do prawie dwunastu minut utwór, daje wokalistce dużo miejsca, na pełną prezentację swojego wdzięcznego stylu. Energia ostatnich trzech minut utworu wręcz „zmiata” słuchacza ze strefy muzycznego komfortu.

Niezwykle atmosferyczny album, zagrany z dużym rozmachem, skupiony i ekstatyczny zarazem, celnie trafia w nieco romantyczne serca niepokornych inteligentów. Godny polecenia wszystkim, których interesuje jazz, jego dekonstrukcja oraz precyzyjna cyfrowa jazda na najwyższych obrotach.

Ocena płyty: