Listopadowy wieczór. Trio Ala Di Meoli szarpie na strunach rytmiczny gitarowy temat. Jest energicznie, prężnie, z werwą. Potem improwizacje, a w zasadzie ich długa seria, w czasie których człowiek cały czas się łudzi, że nastąpi powrót do chwytliwego motywu.

Na tym koncercie jednak, nic dwa razy się nie zdarza. Nie powtarzają się ani tematy, ani melodie, ani gitarowe riffy czy zagrywki. Każdy utwór wypełniony jest oryginalną treścią po brzegi i jest swego rodzaju przejściem od punktu A do Z. Jest więc syto, ale też niełatwo. Przyzwyczajony do zwrotek i refrenów umysł może z początkiem nie nadążać za kolejnymi pomysłami i przejściami.

Broni się to jednak pięknym brzmieniem. Bo nie tylko jest ambitnie, ale przede wszystkim ładnie. Nietypowe jak na jazz trio, z dwoma gitarami (Al Di Meola i Kevin Seddiki) i akordeonem (Fausto Beccalossi), imponuje łatwością kreowania przestrzeni, swobodą i wirtuozerią, dźwiękiem podanym tak, że niemal można go studiować.

Podobać się może również komunikacja w zespole. Weźmy na przykład taki obrazek. Kilkuminutowe plumkanie, na granicy dowolności, w którym każdy z członków tria wydaje się odpływać w nieznanym kierunku, a za chwilę, w moment, niespodziewany pasażyk zagrany unisono w szesnastkach przez trzy instrumenty.

Zagrano większość materiału z wydanej na początku roku płyty „Opus” m. in. „Frozen in Time”, „Cerreto Sannita”, „Ava’s dream sequence Lullaby”, a także dwa utwory Astora Piazzoli “Double Concerto” i “Café 1930”, covery The Beatles („Because” i „She’s leaving Home”), czy utwór “Azzurra”, który di Meola wykonywał dawno temu z Paco de Lucia.

Na koniec smaczek. Mediterranean Sundance! Zagrany z energią, ale z znów jakby trio chciało znaleźć alternatywny, odmienny od wyuczonego przez lata sposób gry.

Jest więc ambitnie i ładnie, bez odcinania kuponów.