Muzyka Lykke Li brzmi najlepiej, gdy znajduje się na skraju równowagi pomiędzy przeciwstawnymi elementami: samoświadomością i samozadowoleniem oraz nihilizmem i tęsknotą. Niektóre utwory z jej czwartego albumu, „So Sad So Sexy”, z powodzeniem kompilują te skrajności, ale niestety zdarza im się również stracić balans i ześlizgnąć w artystycznie pustą otchłań.

Narracja albumu skupia się na destrukcyjnym związku dwojga ludzi, smutku i melancholii, wynikających z samotności. Czuć skandynawski chłód, mrok i smutek poprzetykane nieśmiałymi promieniami słońca. Powtarzające się motywy nocy, mgły i dymu papierosowego jako metafory ulotności ciepła i beztroski wzniecają halucynogenny nastrój. Jednak najlepsze utwory to te, które ową psychodelię dostosowują do bardziej popowego kontekstu albumu.

Można odnieść wrażenie, że Lykke Li skusiła muzyka głównego nurtu. Niemniej flirt z hiphopowymi wstawkami, pulsującymi bitami brzmi niebanalnie, świeżo oraz nowocześnie. Na tej płycie nie ma przypadkowości – paru utalentowanych ludzi sporo się napracowało, dzięki czemu album zyskuje za każdym kolejnym przesłuchaniem. Aktualne trendy muzyczne wprowadziło aż dziewięciu producentów, na czele ze Skrillexem, Rostamem Batmanglij i współpracownikiem Drake’a – T-Minus. Niestety, unowocześnianie produkcji odbyło się kosztem samej Lykke. W zbyt wielu utworach, zazwyczaj charakterystyczny głos Szwedki zostaje zepchnięty na drugi plan, przez co brzmi jak anonimowej wokalistki. Tak jak w „Jaguars in the Air”, gdzie głos artystki jest tak słaby, jak piórko w stadzie bawołów, czy w „Sex Money Feelings Die” z „rozmazaną” melodią i ledwie brzęczącym „pod spodem” wokalem.

www.youtube.com/watch?v=2acCDPtA-1U

So Sad So Sexy” jest płytą dość równą, przez co po kilku kawałkach zaczyna nieco nudzić, poszczególne kawałki zlewają się w jednolity potok dość średniej treści. Jest jednak na tym powolnym albumie utwór, który wyraźnie wyróżnia się na tle sennych kompozycji. „Two Nights”, w którym Lykke towarzyszy raper Amine, jest jednym z tych pięknych momentów na płycie. Tuż po nim otrzymujemy świetne tytułowe „So Sad So Sexy”, będące kompromisem dwóch twarzy Szwedki – tej smutnej i tej seksownej – następującym pomiędzy warstwą tekstową i warstwą muzyczną. Cieszy, że do grona inspiracji Lykke Li dorzuciła sporo R&B, jak w otwierającym album „Hard Rain”.

Oponenci oczywiście zakrzykną, że przerost formy, że za klinicznie, za perfekcyjnie, za amerykańsko… Przypomina to trochę pretensje klezmera do zbyt wysokiego poziomu London Symphony Orchestra. Jeśli ktoś chce kruszyć kopie, proszę bardzo. Nie zmienia to faktu, że Lykke Li pozostaje jedną z najciekawszych artystek współczesnego popu.

Ocena płyty: