Basia. Nasza wielka, wspaniała Basia. Promienieje ze wszystkich stron. Głosem, techniką, talentem, osobowością i tym jedynym, niepowtarzalnym uśmiechem. W świecie muzycznym od ponad 30 lat, a zaskakującym jest, że nagrała dopiero 5 studyjny album. Trochę jak Sade, na której albumy się czeka z niecierpliwością. Zanim jednak album Butterflies trafił do naszych rąk, singiel „Matteo” zapowiedział rewolucję i zmianę klimatu. Po raz pierwszy Basia nagrała jazzowy materiał. Czy aby na pewno?
Po pierwszym przesłuchaniu miałem dość mieszane odczucia. Basia jaką znam… jest właśnie taka jak na tym albumie. Co prawda dużo więcej tu żywych instrumentów i akustycznych aranżacji, ale poza drobnymi elementami i nieco bardziej rozbudowanymi jazzowymi improwizacjami, które nie są aż tak bardzo wyraźne nie zmieniło się za dużo. Może pierwszy utwór „Bubble” zahacza o leniwy jazz/blues, ale kolejne już nie do końca. „No heartache” to wypisz wymaluj schemat dawnych hitów artystki. Pięknie rozbudowane na głosy chórki, trochę latino i ujmujący klarowny wokal. Mam niestety wrażenie, że głos ten jakby trochę stracił na sile. Nie znajdziemy tu mocnych fraz, czy karkołomnych scat-wokaliz, ale jest ciągle to, co cieszy nas najbardziej czyli uśmiech i słońce. Czas się zatem zachwycać, bo przecież album jest bardzo dobry.
www.youtube.com/watch?v=3izlibhYuWw
Materiał jest lekki, letni i urozmaicony. Kto zakochał się w poprzednim It’s that girl again, ten będzie w 100% usatysfakcjonowany. Jest tu doskonałe połączenie pianina, melodyjnych refrenów i chwytliwych rytmów. Album idealny na leniwe niedziele, zatłoczone wtorki i zmęczone czwartki. U mnie został on odpalony kilka dni po premierze i ciągle kręci się w odtwarzaczu. Utwory „Butterfly”, „Where’s your pride” czy ”Show time” brzmią jakby zostały nagrane na każdą poprzednią płytę mając świeżość, groove i ten charakterystyczny styl, po którym od razu wiadomo czyja to sprawka.
Są dwie perełki.
„Be, Pop” to najmocniejsza pozycja nowego longplaya. Musicalowa, wręcz kabaretowa, energetyczna i bardzo elastyczna kompozycja z dęciakami amerykańskiego klimatu lat 40. Zaskakujące i zniewalające. Drugi to zamykający krążek utwór „Pandora’s box”. Takie trochę demoniczne połączenie południowych rytmów z niespokojnym tekstem. Rytm niby kręci, ciągnie do przodu, ale ścieżka wokalna prowadzi nas w zupełnie inne zakamarki. Taki mały dysonans, czerń i biel przeplatająca się wzajemnie. Mnie to wciągnęło i stwierdzam, że bez tego utworu czułbym ogromny niedosyt. Jest tu oczywiście i przepiękna ballada. Kto do dzisiaj słucha co rano „A gift” nagrane 9 lat temu, ten teraz przerzuci się na „Liang & Zhu”, zahaczającą o odrobinę orientu miłosną historię. Współpraca Basia Trzetrzelewska & Danny White jest zawsze dopracowana i oryginalna. Jestem zresztą pełen podziwu, że po tylu latach wspólnego tworzenia i produkowania ta dwójka ma w głowach pełnię pomysłów, które ciągle chwytają. Pełen szacunek.
Tyle lat kazała nam czekać na ten nowy materiał. Jakaż to ulga, że w końcu się pojawił. Jak dobrze, że przez ten cały czas pielęgnowała w sobie czar i zjawiskową kreację, jaką jest jej głos. Tak bardzo chcę, aby teraz ruszyła z koncertami, co by każdy wiedział ile dobrej muzyki tu się zadziało. Basia nie wraca. Ona jest. Nieustannie.