Nad sprężystą perkusją unosi się giętki bas. Ciasno tak, że szpilki nie wciśniesz.  W poprzek tego idzie szorstki Potter, punktualny aż do obsesji, jakby sprzedał duszę sile nieczystej.

Sposób w jaki pojmuje jazz – ciągła ucieczka od strefy komfortu. Inaczej niż Peter Brotzman, który nigdy nie znalazł się nawet w jej pobliżu, inaczej niż Joshua Redman, który urzeka pięknym zamaszystym soundem.

Potter stale ucieka od strefy komfortu. Kiedy już wydaje się, że razem ze swym triem znalazł właściwą melodię, satysfakcjonujący motyw albo rytm, natychmiast go porzuca i rusza dalej. Nieustępliwie.

Na bielskim koncercie zdają się budować utwory w zasadzie od podstaw. Dwa proste dźwięki, jakaś harmonia czy perkusyjny bit. Trzeba nie lada uwagi, by precyzyjnie określić moment, w którym robi się z tego rozróba. W momencie kulminacji sekcja rytmiczna tworzy wzburzoną, naprężoną do granic strukturę, z którą mierzy się na przekór okolicznościom ryzykant-saksofonista.

Chris Potter z Rogersem i Harlandem nie zagrali koncertu, który mógłby nam dodać otuchy w zimny, listopadowy wieczór, to była raczej lekcja. Krótka nauka o przekraczaniu granic, wysiłku i kreatywności.