Ryan Karazija znany jako Low Roar nowicjuszem nie jest. Od kilku lat śledzę jego poczynania, ostatnio bardziej intensywnie, bo talent autorski Amerykanina zdecydowanie pęcznieje. Urodził się w Kalifornii, ale tworzy w Islandii. Jego muzyka – niezwykle subtelna i melancholijna – zwraca się jednak ku estetyce, o którą nie podejrzewalibyśmy artysty, w którego żyłach płynie mieszanka egzotycznej, meksykańsko-litewskiej krwi. Zestawiając delikatne akustyczne brzmienia (m.in. kwartetu smyczkowego) i współczesną wielkomiejską elektronikę, kreuje intrygujące spotkanie dwóch epok. Przywołuje nutę nostalgicznych bardów psychodelicznych lat 60. I zestawia ją ze współczesnym smętkiem trip hopu. A wszystko to czyni z zimnym wdziękiem mieszkańca „kraju lodu”.

Karazija to specjalista od „przeładowywania” nagrań pomysłami, płyty nagrywane jeszcze pod szyldem Audrye Sessions bywały przez to odstraszające, mimo intrygujących elektronicznych brzmień. Teraz zamiast teoretycznego „bla bla” o tym, co też nowego pokazał jako frontman zespołu Low Roar, można wreszcie ze spokojem stwierdzić: to już nie tylko kolaż dźwiękowych drobin dla bardzo wtajemniczonych, ale po prostu pasjonująca, pełna wdzięku i pasji muzyka. „Once In A Long, Long While…” trzyma balans między kipiącymi elektroniką kawałkami a uspokajającymi fragmentami w stylu retro („St. Eriksplan”, „Miserably”). Są indie-rockowe klimaty, no i bardzo niespodziewane spotkanie z Jófríður Ákadóttir (JFDR, Pascal Pinon), która śpiewa w singlowym utworze „Bones”. Jest intergalaktyczne rodeo, kolacja przy świecach na Tytanie, folk, Brit-rock, ambient oraz masa gatunków, których nie rozpoznacie, bo nikt ich jeszcze nie wynalazł.

Tylko Low Roar już w tej chwili rozbiera je na czynniki pierwsze.

www.youtube.com/watch?v=SBwoMJNxiFo

Zawsze był romantycznym, niespokojnym duchem, pełnym pasji wędrownikiem. To jednak, co pokazuje na swojej nowej płycie, to nic innego jak daleko posunięty emocjonalny ekshibicjonizm. Kompozycje, które usłyszymy na albumie są szczerymi, przejmującymi wyznaniami, prawdziwymi do bólu, takimi, których nie sposób słuchać bez zaangażowania. „Once In A Long…” to bardzo piękna, czarująca, melancholijna i trochę bajkowa muzyka ujęta w avantpopowe ramy oraz natchniona uleczającym, budującym ciepłem: „Nie myślałem zbyt długo o tym, jaki album chcę nagrać. Po prostu musiałem wyrzucić z siebie te piosenki. W ten sposób na bieżąco dokumentowałem swoje życie” – mówi Ryan. Dla polskiego słuchacza, dwa utwory będą szczególnie interesujące. „Gosia” i „Poznań” odzwierciedlają bliskie więzi, jakie łączą muzyka z naszym krajem.

Low Roar daje lekcję tego, jak można manipulować emocjami w ramach piosenki.

Dekadencko zniewalający urok tej muzyki każe myśleć o największych wzlotach Coldplay czy klimacie klasycznego Radiohead. Wagner spotyka się z Satie, muzyka kawiarniana z psychodelią, a romantyczne elektroakustyczne kolaże z easy listening i mistycznym folkiem. Ryan Karazija buduje swe kompozycje na głębokim basie, oszczędnych repetycjach gitar i zapętlonych podkładach rytmicznych. Gdy jednak muzyk uwalnia się od schematów, potrafi stworzyć arcydzieła, jak chociażby „Without You”, „Give Me An Answer”, czy przygniatający, narracyjny „Crawl Back”. Minimalnymi środkami osiąga wręcz niewiarygodny klimat, który z europejskich artystów zrozumieć mogą jedynie Skandynawowie.

Ocena płyty: