Jakob Bro Trio (Thomas Morgan, Joey Baron)

Było to trio, z gitarą, kontrabasem i perkusją. Grali nastrojowo.

Zaczęło się więc od subtelnego dotknięcia, muśnięcia na granicy ciszy. Potem kilka pojedynczych nut i rozwibrowany dźwięk rozlewa się po sali osiągając niezwykłą przestrzeń.

Pełno od melodii. Pięknych, w klasycznym tego słowa znaczeniu. Ścieżki gitary Jakoba Bro i kontrabasu Thomasa Morgana przenikają się, gitarą górą, bas dołem. Perkusja Joey Barona, niespokojna i energiczna, gra z ochotą, jakby chciała jeszcze bardziej rozruszać idealnie harmonizujący duet.

Momentami robi się abstrakcyjnie. Muzycy porozumiewają się strzępami zdań, urywanymi fragmentami i lekko złamanym rytmem. Jakob włącza stopą kolejne efekty gitarowe.

A za chwilę metamorfoza! Zapomnijmy o melodiach, bo zespół stawia ścianę dźwięku. Gitara wyje w niebogłosy, perkusja ścieli dźwięk gęsto, tak że wciśnięcie szpilki wydaje się graniczyć z cudem. Bas przy pomocy transowych repetycji rozpętywuje prawdziwą burzę. W kulminacyjnych momentach ręka basisty sunie w dół gryfu, ozdabiając nawałnicę wysokim kontrapunktem. Dzikość!

Najbardziej tego dnia zachwycał właśnie Thomas Morgan. Postać polskiej publiczności doskonale znana. Wrażliwy, idealnie reagujący na grę (wtapiający się w nią) pozostałych muzyków po raz kolejny udowodnił, że ze świecą szukać jazzmana, który potrafi nie tylko grać, ale i słuchać tego, co się dzieje na scenie. Bez niego znakomity Bro byłby zaledwie połową samego siebie.

W tym składzie trio nagrało płytę „Streams” (ECM), która miała premierę zaledwie półtora miesiąca przed festiwalem. Po koncercie i długim aplauzie, publiczność stłoczyła się przy stoisku z płytami i długo wypytywała o najnowszy album zespołu. Trudno się dziwić.


www.youtube.com/watch?v=qu72aLKpW6I

Tomasz Stańko Quartet (David Vireless, Reuben Rogers, Marcus Gilmore)

Mam nadzieję, że ujdzie mi płazem stwierdzenie, że ten koncert miał jednego bohatera. Nie to, że ktoś zagrał źle, bo wszystko się udało i zatrybiło wyśmienicie, ale po prostu na jednego muzyków tego dnia zstąpiła iskra boża i natchnęła do rzeczy z pogranicza cudownych i nierealnych.

O muzyku tym, ledwie 30-letnim, można powiedzieć, że płynie w jego żyłach jazzowa krew. W końcu to wnuk legendarnego Roya Haynesa. Słuchajcie, Marcus Gilmore to coś więcej niż perkusista, a przynajmniej takim się jawił na koncercie w Bielsku. Powiedzieć, że był swobodny to za mało, on wyglądał jak artysta, który dostaje iluminacji i któremu puszczają wszystkie hamulce i blokady twórcze, więc po prostu sypie dźwiękiem z precyzją diabelskiej machiny i z feelingiem godnym największych mistrzów.

Ale byli też inni muzycy. Całość koncertu można by zapewne podzielić na dwie części. Tę, kiedy lider zespołu Stańko grał i drugą, kiedy nie grał.

Kiedy grał, w jego trąbce było wszystko to, co uwielbiamy od lat – pewność siebie, nonszalancja, świetny sound, doskonałe flow. Były momenty bardzo energiczne, ale były też chwile słodkiego zawodzenia, które rozsadza wszystko swoją niezwykłą mocą ilustracyjną.

A kiedy nie grał, to patrzył i dawał improwizować młodszym kolegom. To, co wyprawiali Reuben Rogers z Davidem Virelessem, podkręcani nieustannie przez wspomnianego już Marcusa Gilmore’a, przechodziło ludzkie pojęcie. Jakość tych improwizacji, ich siła, impet, wewnętrzna dynamika, dramaturgia i niekończąca się wręcz kreatywność, sprawiały, że co wrażliwszy widz mógł skonać od nadmiaru wrażeń.

To był wyśmienity show. Jazz pełną gębą!