Nowy dyrektor artystyczny, nowa idea, różnorodność stylistyczna – to główne cechy tegorocznej edycji Sopot Jazz Festival, która odbyła się w dniach 13-15 października.

W lutym br. oficjalnie ogłoszono, że kuratorem Sopot Jazz Festival 2016 zostanie saksofonista Greg Osby – znakomity muzyk, człowiek obyty, elokwentny, prowadzący swoją własną wytwórnię Inner Circle Music, która stawia na nowych, poszukujących artystów. I taka też idea przeświecała mu przy tworzeniu programu tegorocznego SJF.

Główne wydarzenia pierwszego dnia festiwalu (który w tym roku ponownie w całości poprowadził Artur Orzech – przyp. MM) miały miejsce na Scenie Kameralnej Teatru Wybrzeże. Jako pierwsza pojawiła się Emily Weibel. Młoda Szwajcarka, która swój solowy debiut „Omoo” wydała dwa lata temu,  zaprezentowała introwertyczną i eksperymentalną mieszankę, opartą o brzmienia samplera, cymbałków, a nawet pozytywki. Całość przypominała nieco dokonania Björk i Bat For Lashes. Była delikatna i kameralna, przyprawiona onirycznym wokalem. Taki występ świetnie sprawdziłby się np. Off-Festivalu, a dla dość wysublimowanej publiczności Sopot Jazz Festival, mógł się okazać niemałym zaskoczeniem. Tuż po Emily na scenę weszła określona przez Artura Orzecha mianem „ambasadorki kultury polskiej na świecie” Urszula Dudziak. Nasza znakomita wokalistka poprzedziła swój występ małym stand-up’em, mającym cechy coachingu, naznaczonym zabawnym narcyzmem. Następnie zaprezentowała dwa utwory: “Lubię jak twoje serce bije we mnie” i “What about me?”, które stworzyła za pomocą miksera, dodając na bieżąco i zapętlając kolejne linie: basu, sopranu, wysokich wokaliz i innych efektów. Wrażenie było trochę takie, jakby słuchało się jednocześnie Rhazela i Bladego Krisa. Na koniec na scenie ponownie pojawiła się Emily i obie panie wykonały wspólnie dwa utwory, w których młoda wokalistka wydobywała dźwięki m.in za pomocą mikrofonu przyłożonego do gardła. Wspólne zderzenie okazało się jednak nierównie, bowiem Urszula Dudziak w pierwszym utworze zdominowała nieśmiałą Szwajcarkę za sprawą podkładu, który wysmażyła na swojej maszynie (kuchni jak zwykła ją nazywać artystka – przyp. MM), a który tak naprawdę niewiele zostawił miejsca dla Weibel. W drugim utworze efekt był już lepszy, bo obie panie zaczęły wokalnie coraz śmielej improwizować, co dało efekt wizyty w wielkiej sali z różnymi gatunkami… ptaków. Zabrakło niestety jeszcze jednej wspólnej konfrontacji, która mogłaby idealnie podsumować tę współpracę na scenie. Trzecim koncertem tego wieczoru był występ tria portugalskiego wirtuoza akordeonu João Barradasa. To cudowne dziecko tego nieoczywistego dla jazzu instrumentu, zaprezentowało mieszankę typowo południowych brzmień, grając na dwóch różnych egzemplarzach. Pierwszy, pięknie inkrustowanym był nastrojony wyżej, zaś drugi nisko, wręcz basowo. Dzięki temu efekt był dwojaki, co nie znaczy, że równy. Pomimo tego temu młodemu artyście udało się wraz z dźwiękami kontrabasu i perkusji odczarować te nieco senne południowe brzmienia akordeonu, nadając im bujniejszego kolorytu. Było to interesujące doświadczenie, choć wymagało sporej uwagi. Po koncercie publiczność oraz muzycy zostali zaproszeni przez prowadzącego na jam session w sopockim „SPATiF-ie”

Drugiego dnia festiwal przeniósł się do Hotelu Sofitel Grand Sopot. Tam jako pierwsi zaprezentowali się Norweg Felix Peikli oraz Amerykanin Joe Doubleday ze swoim projektem Showtime, będącym hołdem dla złotej ery jazzu lat 40. To było bardzo mocne, energetyczne i wirtuozerskie przedstawienie. Panowie przedstawili bujną mieszankę swingu i dixielandu. Joe wygrywał na wibrafonie coraz to bardziej skomplikowane i gęste partie, zaś Felix – nie pozostając w tyle – przebierał palcami po klarnecie. Wsparli ich biegający finezyjnie palcami po klawiaturze fortepianu Luca Filastro, Jens Fossum na kontrabasie oraz Mauro Mengotto na perkusji. W pewnym momencie Felix zagrał także rewelacyjną wariację na temat “What A Wonderful World” Louisa Armstronga. Był to popis wirtuozerii i kunsztu, a przede wszystkim wyjątkowego pomysłu na przybliżenie tej niezwykle widowiskowej formy jazzu. Następnie na scenie pojawili się Sara Serpa i Andre Matos. Portugalski duet, na co dzień mieszkający w Nowym Jorku, zaprezentował program, na który złożyły się kompozycje z płyt “Primavera” oraz najnowszej “All The Dreams”. Na dwa utwory dołączył do nich także nasz rodzimy Atom String Quartet. Ta konfrontacja, w przeciwieństwie do tej z dnia poprzedniego, wypadła doskonale. Polscy muzycy znakomicie odnaleźli się w delikatnej i wrażliwej warstwie muzyki Serpy i Matosa, cudownie ją wzbogacając. Przede wszystkim jednak cały koncert był wokalnym popisem Sary, która zabrzmiała równie doskonale, jak na płytach. Przyznaję, że dawno nie słyszałem wokalistki, która na żywo śpiewałaby tak idealnie. Prowadzenie i opanowanie przez Sarę tego najbardziej delikatnego instrumentu, jakim jest ludzki głos, zasługuje na najwyższe uznanie. Na koniec wieczoru już sam Atom String Quartet. Nasi przezdolni smyczkowcy z lewoskrzydłowymi vibe’jącym Dawidem Lubowiczem, pełnym groove’u Mateuszem Smoczyńskim oraz prawą flanką z altującym Michałem Zaborskim i pulsującym wiolonczelistą Krzysztofem Lenczowskim zaprezentowali ambitną i wielobarwną mieszankę znaną z ich płyt. W pewnym momencie do chłopaków dołączył sam Zbigniew Namysłowski i razem wykonali “Namysłowiaka”. Niestety młodzi „smyczkowcy” nie zostawili naszemu mistrzowi zbyt wiele miejsca do gry. Być może należało zagrać wspólnie jeszcze jeden utwór, by dopełnić dzieła współpracy na scenie? Mimo tego koncert wypadł fenomenalnie, był pozbawiony nudy i smęcenia, do których często prowadzą koncerty smyczkowe.

Drugi dzień Sopot Jazz Festival 2016 rozbudził spore nadzieję na jeszcze ciekawszy ostatni dzień koncertów. A ten, ponownie odbywający się w sali Hotelu Sofitel Grand Sopot, rozpoczęło trio Greka Petrosa Klampanisa, którego skład uzupełnili Kristjan Randalu na fortepianie oraz Bodek Janke na bębnach i perkusjonaliach. Gościnnie ponownie pojawił się Zbigniew Namysłowski, który tym razem miał więcej pola do popisu. Na set złożył się głównie materiał z płyt “Minor Dispute” i nadchodzącej “Chromy”. Pierwszy raz w życiu widziałem kontrabasistę, który klangowałby niczym Marcus Miller lub Wojciech Pilichowski. Prym jednak zdecydowanie wiódł Bodek Janke, który obszedł się z swoimi partiami dość plastycznie. Sam Petros zaskoczył natomiast przede wszystkim improwizacją. W taki sposób zagrał całą partię w “Very Sad Bossa Nova” Namysłowskiego. Cały występ wypadł zgrabnie i okazale, choć nietrudno się domyślić, że panowie bardzo solidnie się do niego przygotowali. Na koniec festiwalu zaprezentował się zaś saksofonista Logan Richardson z Dominikiem Wanią na fortepianie, Maxem Muchą kontrabasie i Dawidem Fortuną na bębnach. Zaryzykuję stwierdzenie, że był to najważniejszy koncert tego festiwalu. Panowie zagrali materiał z “Shift” niezwykle witalnie, wielowątkowo i bardzo freejazzowo. Jest to o tyle ciekawe, że zawartość tej płyty, zawiera nawet inklinacje w kierunku smooth jazzu! Tymczasem muzycy grali niemalże bez przerwy. Logan przemówił do publiczności po raz pierwszy dopiero po 20 minutach, zdradzając jednocześnie swoje ogromne poczucie humoru. To zdumiewające, zwłaszcza, że ten człowiek prawie wypluł płuca na scenie. Ogromny szacunek za oddanie, wykonanie i pomysłowość. Jeśli Kamasi Washington tworzy swoją muzyką wszechświat, to Logan Richardson kreuje swój własny, autorski i niezależny mikrokosmos.

Sopot Jazz Festival 2016 otworzył nowe możliwości dla artystów. Jeśli Greg Osby również w przyszłym roku obejmie rolę dyrektora artystycznego, możemy się spodziewać nie tylko ogromnej różnorodności gatunkowej, ale także możliwości zobaczenia na żywo artystów, którzy mają szansę zaistnieć w jeszcze szerszej nie tylko na światowych rynkach muzycznych, ale także w świadomości polskich słuchaczy.