Granie bluesa przez młodych ludzi ma w sobie coś z reanimacji trupa. Jakkolwiek by się starali, nie są w stanie dorównać mistrzom. Stara gwardia przebija ich chociażby doświadczeniem, wiedzą, erudycją w dziedzinie, jaką jest blues, uczuciem, autentyzmem. A młodzi? Albo podają nam stare wino, w niezbyt nowej butelce, albo proponują ciężkostrawny koktajl bluesa i innych gatunków mechanicznie łączony w shakerze. Podobnie sprawa może się mieć z Hollie Stephenson, 19-letnią Brytyjką, którą okrzyknięto „nową Amy Winehouse”. Niestety nikt już nie zapytał, co to właściwie znaczy.

Hollie Stephenson Lovers Game

W głowach wszystkich nas istnieją dźwięki. Fragmenty melodii zasłyszanych przypadkiem albo świadomie zapamiętanych. Wszyscy twórcy jakoś z tego źródła czerpią i nie musi to być plagiat, ale inspiracja. Słuchając muzycznych fragmentów płyty „Hollie Stephenson” odnosi się wrażenie, że można byłoby bez szkody poprzyklejać je do utworów z „Back To BlackAmy Winehouse i odwrotnie – i nikt by tego nie zauważył. Niezwykle staranna produkcja, retro maniera. Czemu nie, to jest potrzebne, i to większej ilości ludzi niż może nam się wydawać. To, że mogę przewidzieć następną nutę, następną zwrotkę, następny refren, następna piosenkę i następne 40 albumów Hollie – nie zaszkodzi artystce (bo i tak się sprzeda). Zaskakujące to wszystko jednak nie jest i nie mogę się oprzeć skojarzeniu, że sprzedawana w ten sposób legenda Amy przy następnym  odcinku zacznie przypominać brazylijski serial. Czy nie lepiej byłoby, gdyby Hollie zaczęła nagrywać choć trochę bardziej popychające świat do przodu płyty?

www.youtube.com/watch?v=2M2fsBOGnDE

Jeżeli chodzi o zawartość płyty, to generalnie jest ona senna – oprócz „My Own Tears”, utrzymanego w stylistyce amerykańskiego rhythm and bluesa sprzed kilku dekad oraz szybszego „Man of Few WordsHollie obija się tu zasadniczo między muzyką kawiarnianą z wyeksponowanym brzdąkaniem fortepianu a melancholijnym jazzem w swym nastrojowym, balladowym wydaniu. Brakuje tu czasami jakiś ognistych fajerwerków lub świeżych pomysłów. Album jest bardzo spójny, słuchając go odnosi się wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Jedenaście utworów mocno tkwiących korzeniami w tradycji bluesa, jazzu i soulu. Zapatrzona w przeszłość wokalistka ignoruje zupełnie wszystkie te mody, które królowały przez ostatnie lata.

To bardzo ładne ze strony Hollie Stephenson, że pragnie ocalić od zapomnienia spuściznę artystyczną Amy Winehouse i nagrywa album wyraźnie inspirowany jej twórczością. Należy się spodziewać, że płytę kupi dużo osób i praca ta nie pójdzie na marne. Można oczywiście zadać pytanie, czy postamywinehoesowskie granie ma jeszcze sens? Aby zaraz zadać następne: A czy są lepsze propozycje?

Ocena płyty: