Wiele już o tej płycie napisano, najczęściej w samych superlatywach, choć bywało, że językiem nieco nieporadnym lub pretensjonalnym – co też może dawać pewne wyobrażenie o tym, jak szeroką paletę skojarzeń wywołuje muzyka zawarta na „Lonely Journey” i z jaką siłą potrafi oddziaływać na słuchacza.

A to wszystko za sprawą stylistyki, jakiej hołduje Łukasz Pawlik na swoim pełnoprawnym debiucie sygnowanym własnym imieniem i nazwiskiem. Oto stare dobre fusion z lat mojego dzieciństwa (rocznik 1984), które, jakże błyskotliwie i elastycznie, potrafi zmieniać swe oblicze, podążając w stronę smooth-jazzu, funku, world-music czy jazz-rocka – w zależności od tego, jakich muzycznych przypraw użyje w danej chwili szef tej muzycznej kuchni. Być może co niektórzy puryści nabrali już wątpliwości, czy to w ogóle jazz. „A ja nie wiem i nie wiem i trzymam się tego/jak zbawiennej poręczy” – jak pisała Noblistka. Jedno jest pewne – ta płyta nie mogłaby istnieć bez jazzowej improwizacji. Jej duch jest aż nadto obecny i żadne podziały gatunkowe tego nie zmienią.

Myślę, że Łukasz Pawlik zaskoczył wielu – zarówno tych, którzy pamiętają „Straying to the moon” (album polsko-duńskiego kwintetu Kattorna sprzed sześciu lat, z Pawlikiem w roli pianisty i kompozytora większości materiału), jak i tych znających dokonania Pawlika seniora, czy też artystyczne kooperacje ojca i syna. Liderowi udało się ukazać swoją twórczą indywidualność w wielce szlachetny i przemyślany sposób, wykorzystując do tego swoisty „poligatunek”, o którym niektórzy wypowiadają się z pewną rezerwą, a czasem wręcz niechęcią („fusion to muzyka, z której się wyrasta”, jak ktoś kiedyś powiedział).

Punktem wyjścia dla Łukasza Pawlika stała się więc muzyka spod znaku Dave’a Grusina, Dave’a Weckla, Chick Corea Elektric Band, Brecker Brothers, The Yellowjackets. A przy tak godnych inspiracjach oraz bogatym muzycznym doświadczeniu lidera jako wiolonczelisty (!), kompozytora i aranżera trudno sobie wyobrazić, by powstała słaba płyta. To naprawdę solidna dawka barwnej, świetnie napisanej i bogato zaaranżowanej muzyki. Kompozycje są zróżnicowane, tematy nośne, improwizacje wciągające. Cieszy również to, że Łukasz jako kompozytor nie poszedł na skróty (złożona warstwa rytmiczna i harmoniczna), jednocześnie pozostając komunikatywnym.

Album „Lonely Journey” to płyta na światowym, wysokim poziomie, doskonała pod wieloma względami. Zagrana z wielką dozą muzycznej inteligencji, empatii i finezji, łącząca wirtuozerię i przebojowość, ukazująca odświeżony fusion w wielu interesujących odsłonach, na które składają się nie tylko doskonałe i wyważone kreacje muzyków towarzyszących liderowi, ale także bogata paleta pomysłów brzmieniowych samego Pawlika. Wykonawca, kompozytor i producent w jednej osobie, oprócz klasycznego fortepianu akustycznego („Lonely Journey”, „Vibrance of the Coast”, „Looking back, going forward”) szczególnie chętnie wykorzystuje brzmienie piana elektrycznego Fender Rhodes (co wydaje się dosyć oczywiste w tej konwencji), jak również inne brzmienia syntezatora (m.in. klimatyczne pady i smyczki), a także loopy i sample. Nadzwyczajna jakość brzmienia albumu również budzi mój ogromny podziw. W otwartej przestrzeni słucha się tego świetnie, natomiast słuchawki oferują możliwość odkrycia wielu dodatkowych niuansów.

Sekcja rytmiczna Paweł PańtaCezary Konrad spisuje się wzorowo. Zamysł lidera pozostawia jej członkom nieco miejsca także na indywidualną prezentację swoich niebanalnych umiejętności, np. mięsisty slap Pańty, na którym wznosi się „Triangular Bells”, ale też piękne, solidne groove’y, z jakże precyzyjnym time’em i drive’em („Lonely Journey”, „Night Safari”, „Swinging through the Galaxies”). Czarek Konrad, który czasem nużył mnie na koncertach nadmiernym emanowaniem swoją indywidualnością twórczą i pewnym wybujałym nieskrępowaniem, tutaj na powrót zachwyca, podporządkowując się całkowicie wymogom lidera. Jego gra jest porywająca i wirtuozowska, ale też czytelna. Na szczególnie wyróżnienie zasługuje pobrzmiewające world-music „Night Safari” (jedyna kompozycja wspólna ze „Straying to the moon” kwintetu Kattorna), rozkosznie sącząca się, klubowa smooth-ballada „Looking back, going forward”, czy też polirytmiczny majstersztyk „Swinging through the Galaxies”.

Dawid Główczewski zdumiewa biegłością, fantazją i rasowym soundem. Jego kreacje saksofonowe brzmią tak, jakby od zawsze były częścią tej muzyki. Zapewne nie wzięło się to znikąd – by tak zagrać, trzeba spędzić ze sobą – i na scenie, i w życiu – trochę więcej czasu (a być może nie wszyscy muzycy chcą o tym pamiętać). No i goście. Ikona fusion Mike Stern – z miejsca rozpoznawalny; w swej solówce odpowiednio zbalansowany, choć przypadł mu w udziale najbardziej szalony i energetyczny temat na tym albumie – rasowe fusion z latynoskim podbarwieniem („Vibrance of the Coast”). Drugi z gości, Michael „Patches” Stewart, na naszym lokalnym podwórku znany jest ze współpracy choćby z Henrykiem Miśkiewiczem, czy Fusion Generation Project. Nic w tym dziwnego – od paru lat ten znakomity amerykański trębacz zamieszkuje pod Warszawą. Na „Lonely Journey” możemy go podziwiać w spokojnej, „chłodnej” narracji przy użyciu tłumika („Triangular Bells”, „Swinging through the galaxies”), ale również w kreowaniu bardziej melodyjnego smooth-jazzu („Add Diction”).

Oto album, po który warto sięgnąć nie tylko w czasie samotnej podróży, choć oczywiście dla samych pojęć „ruchu” i „przemieszczania się” muzyka zawarta na tym krążku staje się tłem najbardziej naturalnym i dopasowanym. To muzyka wielkiego, tętniącego miasta – wielokulturowego konglomeratu; fusion nowego wieku, czerpiący z najbardziej szlachetnych wzorców, a do tego pobrzmiewający sentymentem za czasem minionym (czyż początek „Trangular Bells” nie przypomina ścieżki dźwiękowej amerykańskiego filmu sensacyjnego z lat 80.?).

Wielki szacunek, bo naprawdę cudnie to wszystko gra.

Ocena płyty: