Jak niemal każdy doświadczony muzyk, Ania Szarmach stanęła na rozdrożu. Nęcą ją sukcesy młodszych, ale wie też, że niektóre rzeczy już jej nie przystoją. Wydała więc poprawny pod każdym względem aliaż obu nurtów. Mamy świeże brzmienie, nastrojowe ballady (jej słabość i powód do dumy) i kilka przyjemnie kołyszących piosenek. „Shades of Love” to wielka radość dla tych, którzy przez ostatnie cztery lata trzymali kciuki za Anię, bowiem ta płyta jest zwyczajnie lepsza od „tylko” niezłej „Pozytywki”.

AniaSzarmach_ShadesofLove

Moje pierwsze wrażenie podczas słuchania tej płyty: mam do czynienia z wydawnictwem zagranicznym. Przede wszystkim dlatego, że brzmienie tego albumu i jakość produkcji wykraczają poza polskie standardy. W żadnym polskim wydawnictwie jazzowo-soulowym nie usłyszałem tak bogatej i sprawnie zaadaptowanej inspiracji źródłami amerykańskimi. Trzeba mieć odwagę i wielki talent, by udanie zmierzyć się z tak niepolskim repertuarem. Nie siląc się na nowatorstwo, śpiewając wyciszonym, ale jakże pięknym głosem, Ania wyszła obronną ręką. Artystka na swoim najnowszym albumie w bezpretensjonalny sposób wyśpiewuje kolejne przebojowe miłosne piosenki, których nie powstydziłyby się największe soulowe „czarodziejki” ze Stanów.

Shades of Love” to piękna płyta z bardzo poduszkowym repertuarem – nastrojowymi utworami w stylu piosenki tytułowej, ale też mocnych czarnych numerów, m.in. „Witch”, „City of Music”. Mimo balladowego charakteru tego krążka na szczęście nie trzeba się obawiać, że w pewnym momencie zrobi się po prostu nudno. Ania Szarmach ma dar, który polega na tym, że śpiewa naturalnie, bez przesłodzenia i zadęcia. Kiedy usłyszałem „Rolling Stones” (kompozycja otwierająca) po raz pierwszy, zakochałem się w tej piosence i wiedziałem dlaczego – prostota i siła przekazu to podstawa. Potem z przyjemnością dałem się prowadzić poprzez piękne rejony rozciągające się na muzycznej mapie między Ettą James, Norah Jones i Cassandrą Wilson.

www.youtube.com/watch?v=an36aPkUZC0

Ania Szarmach jest śpiewającą poetką, dla której słowo znaczy równie wiele, co muzyka. Artystka nie boi się konfrontować swoich liryków z muzyką oszczędnie zaaranżowaną na „żywe” instrumenty. Cudownie brzmi, gdy je wyśpiewuje – na scenie byłaby równorzędną partnerką dla Sade, w łączeniu czarnych rytmów z poezją w niczym nie ustępuje Ursuli Rucker.

Wokalistka ma świetny głos i zmysł interpretacji, ale to chyba oni (producenci)„wymyślili” „Shades of Love”. Envee – Maciej Goliński oraz Jabco – Grzegorz Jabłoński są znanymi muzycznymi eksploratorami. To ich, i zapewne Ani, fascynacje zrównoważyły się, a rezultat okazał się bardzo interesujący. Czuć, że cała trójka bardzo dopieszczała produkcję krążka i dbała aby bardziej nowoczesne elementy brzmieniowe nie były niczym więcej niż drobnymi smaczkami.

Dobrym posunięciem było zaangażowanie plejady znakomitych muzyków i postawienie na naturalne akustyczne brzmienie (brawa dla realizatora Chrisa Athensa). Klasą samą w sobie są m.in. Frank McComb, Marcin Wasilewski, Adam Bałdych, Mark Boretti, Piotr Żaczek, Robert Luty, Kasia Dereń. To dzięki ich popisom płyta, z utworu na utwór, znakomicie się rozwija.

Tak świetnie zaśpiewanej i zagranej soulowej uczty fani jazzsoulu dawno nie mieli. Tak urzekających czarnych nutek nie rozpisuje na auralnej pięciolinii już nawet Kayah.

Ocena płyty: