Jego biografia to kawałek historii jazzu – od lat 80’ występował i nagrywał z największymi gwiazdami, takimi jak, Herbie Hancock, Dizzy Gillespie, Jack DeJohnette, Steve Coleman, Jim Hall i Andrew Hill. Występował w każdym zakątku świata, na najważniejszych festiwalach jazzowych. Nagrał piętnaście albumów dla legendarnego Blue Note Records.

W 2008 roku uruchomił własną wytwórnię, Inner Circle Music, która służy jako platforma dla wielu dzisiejszych najzdolniejszych artystów z całego świata. Wciąż szuka nowych talentów, którym umożliwia zaistnienie na rynku jazzowym.

Dyrektor artystyczny tegorocznego Sopot Jazz Festival. Legendarny saksofonista, pedagog, bandleader. Panie i Panowie – Greg Osby.

Po raz pierwszy usłyszałem o Tobie w 1993 roku, kiedy zobaczyłem teledysk do utworu “Raise”, który nagrałeś z CL Smoothem. Przebyłeś długą drogę od tego czasu, a trwa ona przecież jeszcze dłużej, bo od lat 80. Próbowałem wyróżnić najważniejsze punkty Twojej kariery muzyka i wydaje mi się, że najistotniejsze to gra z Jack DeJohnettem w ramach “Special Edition”, kontrakt z Blue Note Records oraz stworzenie Inner Circle Music. Możesz wskazać jeszcze jakieś?

Nie mamy chyba aż tyle czasu, by je wszystkie wymienić (śmiech). Było ich tak wiele i żaden z nich nie jest ważniejszy od pozostałych. Każdy był bowiem znaczący i wpłynął na mój sposób na mój rozwój, kierunek i sposób myślenia o muzyce. Miałem okazję grać z wieloma znakomitymi i legendarnymi muzykami, jeszcze będąc bardzo młodym człowiekiem. Miałem to szczęście, że gdy przyjechałem do Nowego Jorku, większość z nich nadal żyła i była aktywna zawodowo. Dzięki swojej otwartości, a przede wszystkim życzliwości, odważyli się mnie przyjmować do swoich zespołów. Poza tym w ten sposób mogłem się sprawdzić w różnych stylach jazzowych: od tradycyjnego aż po awangardowy.  Jednocześnie grałem też soul, funk, hip hop, czy r&b. To były bardzo istotne doświadczenia, jakie nabyłem zwłaszcza na początku mojej drogi artystycznej.

Zatrzymajmy się na moment przy jednym z wymienionych projektów, czyli wytwórni Inner Circle Music. Znam jej genezę. Wiem, jak dobierałeś i dobierasz artystów, którzy dla niej nagrywają. Nigdzie jednak nie znalazłem informacji o tym, jak wygląda dystrybucja waszych nagrań. Czy płyty wydawane są na całym świecie, czy korzystacie np. tylko ze sklepów typu Amazon, iTunes lub serwisów streamingowych?

To bardzo złożona kwestia. Nie posiadamy ogólnoświatowej dystrybucji. Większość naszych płyt sprzedajemy w formie cyfrowej np. poprzez naszą stronę internetową, ale też na koncertach. Próbowałem uzyskać możliwość dystrybuowania naszych nagrań na różne sposoby, natomiast opcje, które mi proponowano, nie były dla nas korzystne głównie ze względu na prowizję. Poza tym ludzie, którzy proponowali nam taką współpracę nie wzbudzili mojego zaufania. Dochodziło do takich sytuacji, że zatrudniłem ludzi, którzy wysyłali płyty w inne miejsca do dalszej dystrybucji i cała przesyłka gdzieś ginęła. Tak więc wciąż jest to kwestia nierozwiązana ostatecznie – nadal szukam nowych, sensownych dróg dystrybucji nagrań z Inner Circle Music.

Powiedziałeś w jednym z wywiadów, że nie możesz zaprosić do swojej wytwórni wszystkich artystów, których byś chciał, ponieważ Cię na to nie stać. A czy myślałeś o formie sponsoringu, takim jakim jest na przykład crowdfunding? Wrzucasz do sieci projekt wydania płyty jakiegoś artysty, zbierasz środki i wydajesz. Czy to jest możliwe w przypadku Inner Circle Music?

To nie jest głównym problemem. Bardziej chodzi o to, żeby ludzie z przemysłu muzycznego zwrócili uwagę na tych artystów, których wydaję w Inner Circle Music. Każdy z nich zarabia na siebie, inwestuje w nagrywanie i w proces wydawniczy własne środki. My jesteśmy firmą, więc jeżeli ktoś przyjdzie do mnie z bardzo dobrze zrobionym materiałem, to mogę go zaakceptować. Nie wszystkie rzeczy, które dostaję spełniają moje standardy. Dotyczy to zarówno profesjonalizmu nagrań, jak i muzykalności, czy oryginalności. Te kryteria muszą być zachowane. Poza tym, gdybyśmy mieli więcej rąk do pracy, na pewno katalog byłby szerszy. Niestety na to nas póki co nie stać.

Wiem, że pracowałeś z The Dead, co także pokazuje Twoje szerokie horyzonty muzyczne. Zapytam hipotetycznie zatem, czy gdyby np. Dave Matthews Band chcieli nagrywać Inner Circle Music, podpisałbyś z nimi kontrakt?

Nie jestem pewien, czy byliby w stanie sprostać mojej wizji muzycznej. To także perfekcjoniści, natomiast ich muzyka nie ma w sobie elementu improwizowania na odpowiednim poziomie. Z drugiej strony Inner Circle, to nie wytwórnia stricte jazzowa. Wydajemy artystów grających różne gatunki muzyczne. To musiałby być to naprawdę superspecjalny artysta, jak np. Sting albo Björk, u których zmysł nieprzewidywalności artystycznej jest bardzo wysoce rozwinięty. Pomimo popularności, którą osiągnęli, to wciąż artyści poszukujący i chcący się rozwijać. Szukam muzyków, którzy właśnie tacy są i nie boją się być indywidualistami, eksperymentują i rzucają wyzwanie nie tylko publiczności, ale i samym sobie. Nie próbują się jednocześnie przypodobać swoim odbiorcom, grać zgodnie z ich oczekiwaniami. To już zostało zrobione w przeszłości i dlatego sama muzyka rozwija się obecnie znacznie wolniej, niż kiedyś. Muzycy boją się obecnie próbować różnych nowych rzeczy, ponieważ obawiają się, że to nie spodoba się publiczności i przez to będą mniej szanowani.

Wraz ze Stevem Colemanem jesteście jednymi z prekursorów stylu M-Base (macro-basic array of structured extemporization – przyp. MM). Jak Twoim zdaniem ten gatunek, ten typ improwizowania muzyki rozwinął się, od czasu, kiedy zaczynaliście grać w ten sposób w latach 80.?

Ten sposób improwizowania muzyki wyniknął z naszej potrzeby wyrażania się w oparciu o elementy, które były dla nas ważne. Kiedy przybyliśmy do Nowego Jorku, dopiero rozpoczynało się coś, co dziś nazywane jest czasem Young Lions (okres w muzyce lat 80. ubiegłego wieku kojarzony z działalnością takich muzyków jak bracia Wynton i Branford Marsalisowie, Wallace Roney, czy Terence Blanchard – przyp. MM). Wówczas ja, Steve Coleman, czy Cassandra Wilson byliśmy młodzi i staraliśmy się odnaleźć nasz własny muzyczny język, sposób wyrażania siebie poprzez muzykę. Chcieliśmy stworzyć takie środowisko i taki twórczy ferment, który popchnąłby nas dalej, a jednocześnie wyrażał nasz sposób i nasze myślenie na temat tego, jak muzyka powinna brzmieć. W dawnych czasach zawsze jeden styl określał daną epokę. Mogłeś posłuchać jakiegoś fragmentu muzyki i określić, jak została wyprodukowana i na tle jakiej sytuacji politycznej, czy ekonomicznej powstała. Kiedy zaczynaliśmy grać, czuliśmy, że nasza muzyka oddaje ducha tamtych czasów z początku lat 80. Dodatkowo nakręcaliśmy się wzajemnie, tworząc coraz to ciekawsze, frapujące, a jednocześnie trudne kompozycje, oparte o coraz bardziej odmienne struktury i harmonie. To zmusiło nas także do myślenia, a nie tylko kierowania się instynktem. Wielu muzyków jazzowych stara się zapamiętać poszczególne partie swoich instrumentów, a potem wyegzekwować je na scenie, bez śladu jakiejkolwiek myśli. My natomiast chcieliśmy myśleć o tym, co gramy.

Urodziłeś się w St Louis. Kilka kilometrów dalej w Alton urodził się Miles Davis. Na przestrzeni lat grałeś z wieloma jego współpracownikami. A czy poznałeś Milesa osobiście?

Tak, poznałem Milesa. Przegapiłem bardzo dobrą okazję by dołączyć do jego zespołu. To było mniej więcej w 1987 roku. Byliśmy wtedy na trasie po Azji z Jackiem DeJohnette, a oprócz nas grały zespoły Wayne’a Shortera, Herbiego Hankcocka i właśnie grupa Milesa. Kiedy graliśmy, Miles oglądał nas, stojąc z brzegu sceny. W tamtym czasie grałem w zespole Jacka z Garym Thomasem, który również od czasu do czasu grywał z Milesem. Po powrocie do Nowego Jorku, kiedy oglądałem razem z Garym w domu telewizję, zadzwonił telefon i usłyszałem: „Hej, naprawdę podobało mi się jak grałeś”. Odłożyłem słuchawkę, bo myślałem, że ktoś się wygłupia. A Gary powiedział: „Ej, to naprawdę był on”. Okazało się, że Miles najpierw powiedział Gary’emu o tym, że podoba mu się moja gra. Na szczęście oddzwonił i zaczął krzyczeć, żebym nie odkładał słuchawki, kiedy dzwoni (śmiech). Przeprosiłem go, a on zaproponował mi dołączenie do swojego zespołu. Musiałem odmówić, ponieważ miałem zobowiązania koncertowe z Jackiem. Kilka dni później mieliśmy ruszyć w trasę i nie mogłem zostawić jego zespołu. Miles pochwalił moją lojalność i uszanował moją decyzję. Poprosił jednak o polecenie kogoś, kto mógłby zagrać zamiast mnie. Chciał zmienić brzmienie swojego zespołu, ponieważ dotąd korzystał z saksofonistów tenorowych jak Bill Evans, czy Bob Berg, więc myślę, że chciał tym razem wypróbować alcistów. Poleciłem mu kilku muzyków, ale żaden mu się nie spodobał. Spytałem go, czy zna Kenny’ego Garretta. Okazało się, że nie znał. Posłuchał go, a potem Kenny przyszedł do mnie i Gary pokazał mu partie saksofonu, a ja powiedziałem: „Hej, jeśli kiedyś będziesz potrzebował zastępstwa – daj znać” (śmiech). Nigdy niestety do tego nie doszło, bo Kenny nie opuścił żadnego koncertu z Milesem. Nie żałuję swojej decyzji, jednak bardzo chciałbym zagrać z Davisem chociaż raz… Zaskoczyłeś mnie tym pytaniem. Nigdy nikomu nie opowiadałem tej historii (śmiech).

Zostałeś wybrany dyrektorem artystycznym tegorocznego Sopot Jazz Festival. Jak do tego doszło?

Szczerze mówiąc – nie pamiętam. To stało się dzięki moim kontaktom tutaj w Polsce. Napisała do mnie Hanna Kożuchowska w imieniu organizatorów, wystosowując oficjalną propozycję. Myślę, że wybrano mnie ze względu na różnorodność artystów w mojej wytwórni oraz ze względu na moją własną karierę i jej rozległość. Zgodziłem się, ponieważ ta propozycja pokrywa się z moim pomysłem na prezentację jazzu, a przede wszystkim jego rozwojem. To muzyka globalna. Nie jest skupiona tylko w jednym miejscu. Poza tym jestem przekonany, że można ją popchnąć jeszcze bardziej do przodu poprzez grę z muzykami różnych stron świata, będącymi zarazem prawdziwymi artystami, którzy nie boją się rozwoju i nie znają muzycznych ograniczeń. Pod tym względem muszę przyznać, że Polska i Włochy to najsilniejsze państwa w Europie. Polscy muzycy zawsze reprezentowali to, co w jazzie najważniejsze – jego esencję, energię, wielowymiarowość i szeroką perspektywę. Dlatego tym bardziej ta propozycja jest dla mnie zaszczytem i szansą, bo dzięki temu będziemy mogli pokazać, jak jazz brzmi dzisiaj. Poprzez różne kolaboracje muzyczne, będziemy mogli rzucić wezwanie nie tylko publiczności, ale i sobie nawzajem.

A czy w najbliższym czasie będziemy się mogli spodziewać płyty z Twoim premierowym materiałem? Od wydania “Sonic Halo”, nagranej z Tineke Postma minęły 2 lata.

Tak, pracuję właśnie nad nową płytą. Jej roboczy tytuł to „…return to know” – taki jak motto mojej wytwórni. Uważam, że musimy wrócić do tego, co jest ważne dla nas dzisiaj, w tym momencie. Muzyka i płyty to fotografie fragmentów życia muzyków, ich uczuć, myśli oraz sposobu życia. Mamy rok 2016, a nie 1943. Nie jesteśmy muzykami bebopowymi. Gramy muzykę współczesną, odnoszącą się do przyszłości, a jednocześnie będąca znakiem obecnych czasów. To, co pojawiło się wcześniej, nie powinno być zapomniane, bowiem stanowi podstawę tego, co tworzymy dzisiaj.

Bardzo dziękuję Ci za rozmowę.