Brenna Whitaker to żeński odpowiednik Michaela Bublé. O ile on jest bardzo sympatycznym kolesiem z niewielkimi cojones, to Brenna jest piękną kobietą z jajami. Być może dlatego jej debiutancki album, zatytułowany po prostu „Brenna Whitaker” jest tak intrygujący i pełen pozytywnej energii.

Brenna Whitaker cover

Nie ma drugiej takiej wokalistki. I to z kilku powodów. Po pierwsze – trudno ją zakwalifikować gatunkowo, bo czuje się równie dobrze w repertuarze jazzowym, co w muzyce soul, a nawet pop. Ładunek emocjonalny jej głosu, umiejscawia ją najbliżej soulu, ale w otwierającym płytę tajemniczym, zagranym w „bondowskim” klimacie utworze „Black And Gold”, jest jazz najczystszej wody, do tego wsparty niecodziennymi partiami dęciaków. Po drugie – repertuar tej artystki jest bodaj najbardziej eklektyczny w całym jazzie.

Brenna jest świetnie wykształconą i doświadczoną artystką, która odbyła staż u wielkich popularnej sceny – m.in. Toma Jonesa oraz Steviego Wondera. Jej ton jest nieskazitelny, frazowanie drapieżne i bardzo cool. Wszystko zresztą jest tu tak bardzo cool, że czasem zapomina się, z jaką muzyką mamy do czynienia. Brenna tworzy muzykę popularną o big-bandowym zabarwieniu – przypomina to muzyczny kalejdoskop Ameryki ubiegłego wieku.

Brenna Whitaker śpiewa głosem mocnym nie do pobicia. Jej specjalnością jest umiejętne łączenie bluesa i rhythm’n’bluesa, a jej fenomen przypomina nieco Stonesów: nieprawdopodobna rockowa witalność. Gdy Whitaker dynamicznie i władczo śpiewa „You Don’t Own Me”, wyobrażam ją sobie jako pierwszego twardziela w spódnicy. Gdy zaintonuje „Misty Blue”, przejmującego, „pełzającego” bluesa z Delty Missisipi, domyślam się od razu, kto mógł ją inspirować. Takich wielkich przypływów adrenaliny doznawałem 20 lat temu, gdy zdobyłem płytę ulubionego zespołu; obecnie to rzadkość.

Brenna zawsze podkreślała, że chce przywrócić do życia brzmienia, które odeszły w zapomnienie. I w zasadzie z tych starych zapożyczeń jej muzyka się składa. Co i rusz słychać pogłosy dokonań jej „koleżanek” z dekad ubiegłych – co jest komplementem, bo większość pań współczesnej sceny smooth jazzowej upodabnia się do siebie nawzajem. A skoro mowa o tym, co słychać, to pojawia się swing, jak choćby w utworze „I Can’t Hear a Word You Say”, blues w „It’s Not Easy Bein’ Green”. Czysta wokalna magia sprawia, że w wyborze tym bezkolizyjnie współgrają piosenki pozornie nieprzystające. Większość aranżacyjnych pomysłów na płycie pojawia się z zaskoczenia. I dobrze, bo gdyby wszystko było utrzymane w jazzującym klimacie, powstałoby muzyczne przeładowanie. Dzięki swojemu wyczuciu wypada intrygująco ogniście w „Sayonara” – musicalowym numerze z, bardzo subtelnie pojawiającą się, meksykańską nutą w tle. Okazuje się też, że potrafi odnaleźć się w jedynym na płycie radiowo-popowym „Love Back”.

Może nie jest to wielki jazz, może miejscami jest zbyt lekki, łatwy i przystępny, ale jednak ma w sobie coś tak interesującego, że trudno się oderwać. Rewelacja!

Ocena płyty: