Pewnie dopiero co wyleczył trądzik. Pewnie modli się do plakatu One Direction. Na różowych kartkach pamiętników pewnie wzdycha do Adama Lamberta. Hmm… może, ale to właśnie ten zaledwie dwudziestoletni chłopak nagrał jedną z najlepszych płyt, jakie ostatnio pojawiły się w światowym popie. Przebojowość, ekspozycja australijskości pod postacią romantycznych spojrzeń w stronę marzycielskich rytmów spod znaku dream popu i genialne „Wild” – pierwszy hit wokalisty uhonorowany moim prywatnym tytułem singla miesiąca. Nadzieja.

Spod rąk Troye Sivana wyszły oszczędne, rozmarzone i nastrojowe elektroniczne pejzaże z folkową nutką w tle, przy wtórze których muzyk daje przekonujący wokalny popis w duchu nowozelandzkiej koleżanki Lorde. Czaru na „Blue Neighbourhood” tyle, że wystarczyłoby na tuzin innych płyt. Korzystając z sennych klawiszowych kolaży, ze staroświecką nutką w tle, zgrabnie prześlizguje się po nastrojowych dźwiękowych korytarzach. Z melancholijnego down tempo wpada w wir gitarowej eskapady à la Pulp Fiction, by na koniec swej krótkiej podróży zabrzmieć jak połączone siły Rae&Christian i Thoma Yorke’a.

To płyta do słuchania w nocy, w samotności, kiedy do głowy przychodzą dziwne myśli, a przedmioty zmieniają perspektywę. Nagle dywan staje się bezkresną prerią, po której galopują roztocza, a sufit rozświetla się tysiącem gwiazd. Nie istnieje czas, nic nie ma większego znaczenia. Wszystko jest snem. Nierealny, łamiący się głos Sivana i naiwne melodie przywodzą na myśl raczej jakiś zapomniany film Disneya niż album alternatywnego wokalisty.

To nie jest płyta, którą zachwycą się tylko popowi masochiści i brodaci hipsterzy, co to już w życiu wszystko słyszeli. Owszem, ta płyta spodoba się fanom Lany Del Rey, ale przypadnie do gustu także wielbicielom Stinga i George’a Michaela. Dowód? Kiedy puściłem ten album podczas imprezy 30-latków, po piętnastu minutach do odtwarzacza zaczęły się garnąć głównie te dziewczyny, których nigdy nie podejrzewałbym o nietypowe fascynacje, domagając się odpowiedzi na pytanie: „Co tak ładnie gra?”.

To płyta o ucieczce z wielkiego miasta, o tęsknocie za przestrzenią, za rzeczami prostymi. W ustach Sivana proste zdania nabierają wymiaru najpiękniejszych miłosnych zaklęć. Filmowość, gra atmosferą, sztuka montażu sampli. Tyle, że Sivan nie jest przywiązany do jednej stylistyki – jeśli już korzysta z brzmień electropopu w jednym nagraniu, to w drugim brnie w zupełnie inne rejony, choćby nawet w stronę jazzu. Na całym albumie nie ma rytmicznej monotonii – kompozycje rozwijają się w sposób konsekwentny, bez powtarzania pomysłów i łatwego zapętlania wątków. Są sugestywne, a przy tym kruche, ulotne, tak jak często nagrania filmowe.

Myślę, że dzięki tej płycie Sivan awansował z kategorii niezłych tekściarzy do prawdziwych poetów. Przejawia się to tym, że w piosenkach pojawia się zarówno drapieżny konkret, pełen rekwizytów codzienności, jak i liryka, w której przemawiają pomniki. Troye Sivan uprawia sztukę, która, choć trąci ekshibicjonizmem, szczerością i zawoalowanym pięknem przeszywa trzewia i kłuje w serce.

Ocena płyty: