Martwiłem się, że Babyface’a już nie usłyszę. Podejrzewałem, że na dobre zajął się produkcją komercyjnych przebojów R&B innych artystów. Szanując wybór 11-krotnego zwycięzcy nagród Grammy, myślałem jednak, że ten wspaniały głos mógłby czasem przestać pomagać m.in. Janet Jackson, Beyonce, Mary J. Blige i nagrać coś całkowicie swojego dla mas. Tym radośniej przywitałem jego powrót. Zawsze wierny sobie, nie zmienił zainteresowań i nadal jest w czarnym śpiewaniu, w czarnej tradycji. Obdarzony pięknym, ciepłym głosem, wymarzonym do piosenek o miłości i ballad, nagrał właśnie taką płytę.

Pomysł powrotu do, wydanego w 1989 roku, albumu „Tender Lover”, który stał się kamieniem milowym w rozwoju R&B, był genialny w swej prostocie. Siła oryginału była i jest do dziś niebywała – poraża energią i szczerością przekazu. Wtedy muzyka dotyczyła czegoś więcej, niż tylko pieniędzy i może dlatego pomysł z kontynuacją przebojowego albumu okazał się strzałem w dziesiątkę.

Return of the Tender Lover” brzmi staromodnie, ale świeżo. W Ameryce taka twórczość określana bywa słowem „stylish”. I taki też jest ten album: korzenny, zaprawiony słodkim soulem. Babyface świetnie czuje się w szybszych kompozycjach z pogranicza soulu i new jack swingu („Walking On Air”), ale największe wrażenie robi w przesyconych nadmiernym erotyzmem balladach (większość z zamieszczonych na albumie nagrań zrealizowano w tej konwencji). Babyface zaprosił do współpracy wielu znakomitych muzyków, w tym także wokalistów (El DeBarge oraz After 7), którzy wypełniają luki między pełnymi słodyczy zaśpiewami pryncypała.

Teksty są o uczuciach, „kochać” jest niemal w każdej piosence. Są one bardzo urokliwe; i te ewidentne przebojowe Standing Ovation”, i te nastrojowe, jak „Love And Devotion”, niby typowa rzewna ballada, a coś w niej jest. Brzmienie wysładza dodatkowo „walczykowy” rytm. W singlowym „We’ve Got LoveBabyface przypomina funky-soul charakterystyczny dla przełomu lat 80. i 90. Płyta artysty kończy się zmysłową balladą „Our Love”.

Kompozycje Babyface’a zawsze doprowadzały do paroksyzmów wzruszenia. Jego piosenki są ckliwe i jednocześnie wysmakowane brzmieniowo, co wynika z soulowych tradycji amerykańskiego R&B. Babyface jest fenomenem w Polsce mało zrozumiałym. Skłonność do historii miłosnych, chwalenia Pana Boga, złotej biżuterii grubości kciuka oraz jedwabnych krawatów – no, po prostu inny świat.

Zawsze gdy na ekranie telewizora pojawi się któryś z teledysków Babyface’a, moja siostra odruchowo sięga po pilota. Rozumiem ją. Gdybym był kobietą, też pewnie nie mógłbym serio traktować mizogina i seksisty, z utworów którego testosteron kapie litrami. Nie lubimy takich koleżków, prawda? A może gdyby posłuchać Babyface’a bez wizji, bez próby zrozumienia jego mętnej idei miłości? Zwłaszcza, że jest ku temu okazja – „druga” część jego historycznego „Tender Lover”. Jak nic sprawdzi się w sypialni!

Ocena płyty: