Jak co roku, lub częściej, mamy nowy album Prince’a i jak zwykle oczekiwania wobec premierowego materiału były ogromne. Jeżeli o mnie chodzi, to Prince może co tydzień wydawać nowe płyty, byleby to były dobre płyty. Dla mnie był najbardziej twórczą postacią lat 80. i autorem największego rozczarowania w następnej dekadzie; w ostatnich latach rozmienił swój talent na drobne. Jego nadproduktywność jest przerażająca: od 2000 roku wydał 15 albumów! Gdyby te płyty były choć tak dobre, jak surowo oceniony „Planet Earth” z 2007 r. A tak, może poza „Musicology” (2004 r.), dzieła Prince’a po prostu są ani lepsze, ani gorsze, tylko nijakie.

Przez ostatnie 3-4 lata Prince leciał na skaliste dno swoich możliwości, a z poczucia obowiązku podsyłał nam co roku nowy, coraz bardziej mulisty album. Wypłynął na powierzchnię pierwszą częścią serii „HITnRUN”, z tym większym impetem, że miał się od czego odbić, tam na dole. Był dynamiczny, pomysłowy, dowcipny, bywał też liryczny i marzycielski. Słychać było, że za tą płytą nie stał ktoś, kto siłą bezwładu starał się powiększyć swój katalog nagrań, ale człowiek, którego rozpierała chęć życia i twórcza energia. Liczyłem na to, że tym razem Prince nie wyda po pół roku następnej płyty, ale pozwoli nam się wsłuchać w „HITnRUN Phase One” i powoli smakować kolejnymi singlami, bo z jego piosenkami zawsze było jak z antybiotykiem – trzeba je było zażywać regularnie co parę godzin, żeby weszły w krew.

Pośpiesznie wydany „HITnRUN Phase Two” zawiera 12 piosenek, które mogłyby znaleźć się na każdej z jego ostatnich płyt. Trudno cokolwiek wyróżnić z tego wydawnictwa. Te 60 minut muzyki przemija, nie pozostawiając jakiegokolwiek wrażenia. Gdyby chociaż coś mnie rozzłościło, a tu nic. Kolejna bezbarwna płyta Prince’a wydana w ciągu ostatnich lat. Druga część „HITnRUN” to jedno z gorszych wydawnictw, jakie wydał w ostatnim dziesięcioleciu. Tak zmęczonego Księcia dawno nie słyszałem. Owszem jest tu mnóstwo jazzu, swingu i bujania, melodii, a nie tylko technologii i przytłaczającego rytmu, ale to na pewno bardziej zasługa zaproszonych muzyków niż głównego bohatera.

Zaskakujące, że jego produkcje nadal się wyróżniają – są wysmakowane, chciałoby się rzec: wysublimowane. Niektóre nawet nie zatraciły cudownego „zwolnienia tempa” („Revelation”). Pytanie, kto ma dziś czas kochać się w takim tempie? Prince, kiedyś samym głosem doprowadzający do ekstazy kobiety wszystkich kolorów skóry, teraz sam musi błagalnie pytać „Can i get a Kiss?”, wykorzystując przy tym legendarny gitarowy riff z niezapomnianego „Kiss” z 1986 roku. „HITnRUN Phase Two”, mimo że jest wydawnictwem słabym, to nadal jest solidnym popem, muzyką środka, zaśpiewaną i zagraną z klasą. Prince prochu nie wymyśla, i część wielbicieli będzie mu za to wdzięczna. Ja do tego grona nie należę.

Ocena płyty: