W samym sercu Krakowa, 28 listopada, w Kijów Centrum odbył się koncert Kayah z okazji 20-lecia płyty „Kamień”. Bardzo dobry, równy, dojrzały występ artystki, która osiągnęła pełną kontrolę nad środkami wyrazu i całkowitą niezależność stylistyczną. Kayah zaprezentowała rozkołysaną, zmysłową, osobistą wersję muzyki soul, w jej intymnym, balladowym wydaniu. Mogła być „królową bałkańskiej biesiady”, ale nie stanęła w rozwoju (jej ambitne, osobiste teksty wykraczały zawsze poza wąskie ramy gatunku).
Kayah nie jest jeszcze jedną wokalistką. Ona jest kimś – ma talent, ma charakter, ma oryginalną urodę, wie czego chce. A do tego zawsze ma swój czas. Jest na językach – o niej się pisze, o niej się mówi, do dobrego tonu należy lubić jej piosenki. Jest pupilką kobiecych czasopism. I dobrze jej z tym, bo Kayah ma naturę kogoś, kto powinien pić szampana na śniadanie i jeździć limuzyną. Kayah jest gwiazdą.
Solowa płyta „Kamień”, wydana w listopadzie 1995 r., przyniosła jej uznanie, nagrody i pewność siebie. Wcześniej Kayah czuła się nieakceptowana ani jako muzyk, ani jako pełnowartościowa wokalistka. Swój pierwszy zespół założyła mając lat 13. Nie był to zespół rockowy, a funkowo-soulowy. Potem był reggae’owy Rastar i funkowa Zgoda. Nikt nie chciał jej muzyki, a jednak nie wzięła się za żadne rockowe balladki.
Prawdziwy sukces przyszedł po latach ciężkiej pracy, po 10 latach występowania w chórkach na płytach innych wykonawców, zarabiania na życie śpiewaniem w reklamówkach. O Kayah zaczęto mówić w 1986 r. od piosenki „Mówię ci, że…” nagranej z Tiltem Tomasza Lipińskiego, a potem zapraszali ją do współpracy m.in. De Mono, Grzegorz Ciechowski, Nazar, Atrakcyjny Kazimierz. I już wtedy było widać i słychać, że Kayah mogłaby z powodzeniem rozpocząć karierę solową.
„Kamień” nie był jednak pierwszą firmowaną przez Kayah płytą, choć ona sama uważa ją za swój właściwy debiut. Siedem lat wcześniej, w 1988 r. ukazał się album „Kayah”, na którym wystąpiła „zastępczo” śpiewając napisane dla innej wokalistki piosenki. Kayah nie wspomina tej płyty najlepiej, co nie zmienia faktu, że wkrótce na singlu znalazł się wielki przebój „Córeczko chciałabym żebyś była chłopcem”, pamiętany do dziś.
To była płyta marzenie Czesława Niemena. To on kiedyś napisał: „Marzenie: wyprodukować solową płytę Kasi. Kayah, jedyna w powołaniu i z powołania, panująca nad zawiłą techniką wokalną, dla wielu ambitnych gwiazdeczek nieosiągalną”. Niejeden wykonawca dałby wiele za to, by tak pochlebnie wypowiadał się o nim sam Mistrz.
W nagraniu płyty pomogła Edyta Bartosiewicz, która dzwoniła do zaprzyjaźnionych szefów wytwórni płytowych, którzy na hasło Kayah dziękowali natychmiast. Nikt nie chciał nawet posłuchać taśmy demo. Było to wynikiem krążących legend na temat jej charakteru, jej niepoczytalności zawodowej, co miało źródło w zerwaniu przez nią umowy z firmą, która wydała „Kayah”.
Bogu dzięki, że czas przemija, bo czas to zbieranie nowych doświadczeń, uczenie się, podleganie zmianom. Kayah z biegiem czasu jest coraz lepsza i wie co ma do powiedzenia, wie co chce robić i po co. Jest starsza, więc doskonalsza i pewniejsza siebie.
„Kamień” w sobotni wieczór, w krakowskim „Kijowie” zabrzmiał na nowo, ale według sprawdzonych receptur. Muzyka jakby z puszki, która przeleżała dwadzieścia lat, a specjały w niej zawarte tak dobrze się zakonserwowały, że się nie popsuły. Kayah wzbogaciła niektóre stare piosenki o wokalizy, zaśpiewane z temperamentem lwicy o zranionym sercu. Kayah śpiewała wspaniale, jej głos w dolnych rejestrach nabrał tego szczególnego, bardzo erotycznego vibrata, właściwego najlepszym czarnym wykonawcom soul. Górne dźwięki – dźwięczne i czyste – eksplodowały ponad bogatymi partiami wokalnymi i dopełniały to niezwykle atrakcyjne, efektowne (bez efekciarstwa) brzmienie. Sekcja rytmiczna „pracowała” spokojnie, wybijały się partie gitary basowej, „Ciężar dźwigał” najczęściej fortepian elektryczny. Ukłonem pod adresem ulubionej epoki „przytulanek” soulowych było wykonanie a capella piosenki Sade „Nothing Can Come Between Us”.
Nie sposób nie wymienić przynajmniej kilku ze znakomitych muzyków. Godny naprawdę bacznej uwagi Piotr Żaczek na basie, Michał FOX Król na klawiszach, na instrumentach perkusyjnych Jose Torres, dzięki któremu pojawiły się latynoskie klimaty (całkiem nowy aranż w „Jak liść”), a w chórkach gościnnie niesłusznie zapomniany bardzo dobry polski soulowy głos Nick Sinckler i jak zwykle rewelacyjna Iwona Zasuwa.
Kilka zagranych kompozycji pochodziło z innych płyt niż „Kamień”. Dawno niesłyszane, przyprawiające o dreszcze „Na Balkonie w Weronie”, rozkołysany „Większy apetyt”, czy ostatni, jak do tej pory, radiowy przebój „Za późno” wzbudziły entuzjazm zgromadzonej tego wieczoru widowni.
Ze swoim głosem, aparycją i osobowością mogłaby być gwiazdą równie dobrze wśród wielkich narodów, gdzie wielkie przestrzenie domagają się posągów – w Rosji albo w Stanach. „Kamień” był płytą, bez której dalszy rozwój artystyczny Kayah nie byłby możliwy. Takie piosenki jak „Santana”, „Jestem kamieniem”, „Nawet deszcz” – to absolutna klasyka. Utwory o wielkich dramatach zwykłych kobiet: miłości, samotności, napisane językiem prostym, a unikającym banału. Patetyczne, choć śpiewane i ściszonym głosem, gdy wymaga tego sztuka. Można nie lubić soulu, można się z niego śmiać – ale wskażcie kogoś, kto w Polsce przebije w nim Kayah.