Zniewalający niemiecki bożek tworzy instrumentalną muzykę popularną bez nadęcia (i zadęcia…). Ale takie są reguły gry, której na imię soundtrack do filmu, którego nie ma. Słonie formy bezlitośnie zadeptują mrówki treści, ale monumentalne brzmienia nie skrywają tu niczego zasługującego choćby na cień żalu. Nie ma jak pompa, choć przyznaję, że już nie takie rzeczy ludzie nagrywali, żeby mieć znacznie gorsze zdjęcie na okładce…

Kolejna płyta czarodzieja skrzypiec, z cyklu „hej, spójrzcie, jak gram i jakie mam fajne długie włosy”. Nietuzinkowy skrzypek, David Garrett, wywodzi się z niemieckiej paczki muzyków spod znaku Deutsche Grammophon. Choć potrafi świetnie wmontować się w rozmaite sesje starych kumpli, we własnych projektach nie ustaje w poszukiwaniach nowego. Tym razem zaskoczył fuzją klasyki i… wszystkiego innego. Ocena eksperymentu może być diametralnie różna. Dla fana klasyki o ortodoksyjnym podejściu do materii dźwiękowej i odsłuchującego krążek w wersji stereo – będzie się on jawił co najmniej dziwnym. Jeżeli wpadnie w ręce konesera eklektycznych wariacji, to koneser bez żadnych używek może doznać olśnienia wyższego rzędu. To zapewne za sprawą mistrzów reżyserii dźwięku mamy wrażenie, jakbyśmy zostali przeniesieni do wnętrza skrzypiec, a pozostałe instrumenty i sampling wirowały wokoło.

Artysta serwuje nam mieszankę rozmaitych stylów. Jest tu flamenco (Ritmo Español), zaraz potem elektro, jakaś wschodnia muzyka etniczna (Baboushka), trochę jazzu, no i oczywiście plastikowa klasyka w nowoczesnej aranżacji. Skrzypce nie mają dla niego tajemnic. Potrafi absolutnie wszystko – żaden styl, żaden gatunek nie jest mu obcy (gra z Xavierem Naidoo, Nicole Scherzinger ). Niczym na seansie spirytystycznym wywołuje duchy Michaela Jacksona (They Don’t Care About Us). Wszędzie te skrzypki, na których Garrett niezaprzeczalnie potrafi wycinać różne cyrkowe wariacje na każdy temat, lecz nic z tego sensownego nie wynika, poza nudnymi monumentalnymi końcówkami mocy.

Nie ufam takim facetom, kiedy wydają solowe płyty. Syndrom genialnego session-mana sprowadza się do tego, co różni najlepszego rzemieślnika od artysty – niektórzy nazywają to „iskrą bożą”. Jeśli jednak jego własne kompozycje wychodzą obronną ręką z tych adaptacji, to tematy „heroiczne” – Metallici czy Eminema wymagają zagorzałych entuzjastów pastiszu. Prawda jest taka: na skrzypcach prawie wszystko brzmi pięknie. Ale też od razu czujemy się, niestety, jak w zachodnim domu towarowym… Rzecz jest doskonale wyprodukowana, co stanowi podstawową zaletę płyty.

Ocena płyty: