„Jazz dzieje się zawsze „między”, między nutami, między stylami, między członkami bandu, między muzykami a publicznością, między początkiem a końcem koncertu. Nie tkwi w nutach, melodiach, konkretnych osobach, nie daje się go też zamknąć na płytach. Jest wolny, nie należy do nikogo i nikt nie może go sobie w żaden sposób przywłaszczyć. Wszystko, co możemy zrobić, by powstał wspaniały jazz, to stworzyć ku temu warunki, cała reszta zależy od muzyków i publiczności.” – Wojtek Juszczak

Wyjątkowości Made in Chicago nie sposób ująć słowami. Na pewno nie można zrobić tego w sposób pełny, ostateczny. Można tylko podjąć próbę opisania tego, co stanowi o istocie tego wydarzenia. Jego fenomen był przedmiotem mojej refleksji już rok temu. Stwierdziłem wówczas, że jest to nie tylko wydarzenie muzyczne, zjawisko tylko i wyłącznie artystyczne, ale coś znacznie bardziej fundamentalnego, bo dotyczącego naszego wspólnotowego jestestwa – czegoś, co wykracza poza ekskluzywne ramy naszego „ja”, ramy grupy etnicznej czy narodowej.

10818695_791880020857892_690344184_n

Tegoroczna edycja festiwalu tylko to potwierdziła. Wojtek Juszczak, pomysłodawca całego wydarzenia, mógłby być więc dumny. Jego twór żyje, rozwija się i wciąż zachwyca, ukazując potęgę muzyki i piękno jazzu. Eryk Kozłowski i wieloletnia współpracowniczka, a przy tym przyjaciółka Wojtka, Lauren Deutsch, nie zrezygnowali z tego, co było ideą pierwotną poznańskiej imprezy. Od samego początku chodziło bowiem o ludzi, o to by ich łączyć, nie dzielić, tworzyć coś długoterminowego, potencjalnie stałego, a nie „chwilowego”. Były więc muzyczne powroty, ale i nowe odkrycia. Tak zaplanowany i zrealizowany program stworzył możliwość scementowania tej transgranicznej i multikulturowej współpracy.

www.youtube.com/watch?v=desv-g2rP2Y

Pisząc już o muzyce sensu stricte, wysłuchać mogliśmy dźwięków przeszłości, ale i teraźniejszości, która z dorobku ubiegłych dziesięcioleci czerpała i cały czas czerpie. Znalazło się miejsce na konteksty stare i nowe, na przełamywanie barier, wreszcie awangardowe podejścia do kompozycji czy instrumentacji. Złożone i pełne różnych faktur eksperymenty towarzyszyły tradycji. Satysfakcji i ekstazy − bez względu na preferowane estetyki – mogli więc doznać wszyscy.

10799510_791879954191232_1838587437_n

Przy takim nagromadzeniu muzycznych wydarzeń i programowej różnorodności w pamięci zostaje szczególnie to, co naprawdę się wyróżnia i porusza. Dla mnie był to koncert specjalny, który odbył się już pierwszego dnia festiwalu. Jego gwiazdą był Lee Konitz, prawdopodobnie jeden z najgenialniejszych muzyków jazzowych w historii. Człowiek legenda, wirtuoz saksofonu, który grał z największymi − Davisem, Evansem, Roachem, Mingusem czy Brubeckiem. Ten koncert musiał mi się spodobać. Musiał mnie podbić. Nie było innego wyjścia. Każda alternatywa zdawała się nieracjonalna, po prostu niewyobrażalna. Możliwość była tylko jedna. Musiało być cudownie i tak rzeczywiście było. Cool jazz ze swoją subtelnością, improwizacyjną strukturalnością i spokojną rewolucyjnością zdobył mnie całkowicie. Odnalazłem w nim to wszystko, co w jazzie tak bardzo pokochałem – intelektualne stonowanie i wyciszenie, które nie wyklucza emocji, kreatywność stwarzającą możliwość innowacji, zagrania zawsze inaczej. Piszę o tym, dlatego, że to zaskoczenie jest dla mnie czymś niezwykle ważnym, bo staje się udziałem nie tylko muzyków. Jako aktywny słuchacz poszukuję niespodzianek i niewiadomych. Robię to ze świadomością braku obowiązującego raz na zawsze kierunku, którego w jazzie po prostu nie ma. Prawdziwą przyjemność sprawiają mi zatem odkrycia i magia błędu. Tego wszystkiego doświadczyłem w trakcie trwania koncertu.

www.youtube.com/watch?v=TWK2pLW0Rdc

Nikt mnie nie zawiódł. „Tribute to Birth Of The Cool” okazało się zjawiskiem i najmocniejszym punktem tego festiwalu. Wszyscy występujący tego dnia muzycy spełnili pokładane w nich nadzieje. Maciej Fortuna ze swoim składem zaprezentował się znakomicie. Grając naprawdę świetnie, poznańscy muzycy zbliżyli się davisowskiego ideału. Nie mogli mu dorównać, ale to prawdopodobnie nie było i pewnie nigdy nie będzie możliwe.

Lee Konitz to już klasa sama w sobie, artysta wielkiego formatu. Kiedy go słychać, ma się w głowie muzyczne przedsięwzięcia, w których brał udział. Nie można go nie wielbić, nie szanować, nie podziwiać, biorąc pod uwagę to, co w życiu osiągnął i to ile ma teraz lat. Zresztą wiek nie jest w tym wypadku taki ważny. Konitz pokazał się bowiem z najlepszej możliwej strony. Dowiódł, że jest nie tylko fenomenalnym muzykiem i kompozytorem, ale i człowiekiem. Wciąż mam przed oczyma sposób, w jaki traktował towarzyszących mu muzyków – tą skromność, ciągłe usuwanie się w cień, by podkreślić talent kolegów i admirację, którą ich darzy. To niesamowite. Absolutnie wyjątkowe i tak łatwo w jazzie obserwowalne. Nigdy nie przestanie mnie to zdumiewać i wzruszać, bo to po prostu piękne…

10833880_791880060857888_707393384_n 10833985_791880027524558_2089137422_n

PS., obok dźwięków samych instrumentów, genialny był też scat. Jazzowe wokalizy w wykonaniu Konitza i pianisty Danego Tepfera były wartością dodaną tego koncertu i czymś, co sprawiło, że, kiedy wróciłem do domu nie mogłem zasnąć. Nie spałem, ponieważ słuchałem Fitzgerald, Vaughan, Torme’go, artystek i artystów, którym ten rodzaj improwizacyjnej „zabawy” był szczególnie bliski. Czy mogłem narzekać na swoje zmęczenie następnego dnia? Nigdy!