Na poznański koncert Snarky Puppy wybrałem się z nadzieją zmiany mojej wrażliwości estetycznej. Nigdy nie przepadałem za jazz-rockowym fusion. Nie traktowałem tej muzyki jako ekspresji artystycznej równowartościowej względem jazzu bardziej tradycyjnego. Czegoś mi tu zawsze brakowało, coś mi przeszkadzało i nie dawało spokoju. Z perspektywy tego koncertu, muszę z przykrością przyznać, że to się raczej nie zmieniło, ale to przede wszystkim mój problem, o którym pisałem już nie raz. Swoją relację potraktuję więc w kategoriach nieco mniej – niż zazwyczaj – spersonalizowanej impresji.

Już pierwsze wrażenie, jakie sprawił sam ansambl było bardzo pozytywne. Wspaniale było patrzeć na ich energiczność i entuzjazm, który wypełniał salę i udzielał się zebranej w niej publiczności. Właściwy bandowi imponujący mariaż osobowości, temperamentów, wreszcie instrumentów i dźwięków, był czymś, co muszę i co ważniejsze, bardzo chcę docenić. Uznając, że brzmienie jest częścią osobowości, a czasami wręcz odzwierciedleniem życia, domyślam się, że nie łatwo pogodzić tak wiele wizji i wyobrażeń dotyczących wspólnej twórczości. Ale czy jest to zawsze konieczne? Biorąc pod uwagę improwizacyjny i ewolucyjny charakter jazzu, na pewno nie.

Czymś, co nie zawsze, ale przy tej okazji bardzo mi się spodobało, była złożoność zaprezentowanego nam materiału. Słychać w nim było wpływy nowoorleańskie, groove, funkowe szaleństwo czy bogactwo muzyki świata. Korzystanie z tak szerokiego wachlarza różnorodnych stylistyk wymaga ogromnej sprawności instrumentalnej, dojrzałości i umiejętności muzycznej kooperacji, czyli tego wszystkiego, czego odmówić nowojorskiemu kolektywowi nie można. Co więcej, to właśnie różnorodność i współpraca była siłą tego koncertu. Fantastycznie było doświadczyć tak perfekcyjnego zgrania, tej kompozycyjno-improwizacyjnej zabawy, która dostarczała satysfakcji i radości nie tylko muzykom.

Tak skonstruowany i „podany” materiał miał też jeden, bardzo istotny i godny odnotowania skutek. Otóż, wydaje mi się, że artyści pokroju lidera zespołu, Michaela League’a, tworząc coś absolutnie wyjątkowego, ale jednak przystępnego, kształtują gusta znacznie szerszego grona odbiorców, niż to ma miejsce w przypadku muzyków takich, jak chociażby mój ulubieniec Tomasz Stańko. Stając się cenionymi przez skrajnie różne środowiska muzyczne, wchodzą oni do głównego obiegu. Nie są przy tym mainstreamowi, bo wciąż alternatywni w stosunku do tego, co stanowi gatunkowy standard i komercja.

Snarky Puppy chcieli „poruszyć nasze umysły i ciała”. W moim przypadku się to nie udało, ale widząc żywiołowe reakcje publiczności, zarówno tej jazzowej, jak i potencjalnie pozajazzowej, w znakomitej większości udało się to na pewno. Przy takim graniu trudno się było po prostu nudzić. Chodziło o rozrywkę, mentalny „odlot”, a nie o głęboką, humanistyczną refleksję, właściwą oczekiwaniom purystycznych konserwatystów, do których chyba wciąż – niestety − muszę się zaliczać.