Kilka tygodni temu odbyła się premiera albumu Marii Sadowskiej, pt. „Jazz na ulicach”. Bardzo nam miło, że mogliśmy objąć nad nią patronat medialny, a jeszcze milej było nam porozmawiać z Marią, m.in. na temat krążka! Zapraszamy do lektury!

Swój pierwszy album wydałaś w wieku 14 lat, a kolejny – trzy lata później. W sieci trudno jednak znaleźć informacje o tych płytach. Co to były za krążki?

Rzeczywiście, zaniedbałam „internetowo” mój wczesny okres w karierze. Pierwsza płyta nosiła tytuł „Leśne bajanie”, znajdowały się na niej piosenki dla dzieci. Drugi album nazywał się „Jutro” i wydałam go, jak miałam 17 lat. Nie wracam do tamtych czasów, jestem już kimś innym. Dla mnie ten okres jest absolutnie zamknięty. Jestem osobą, która nie lubi patrzeć wstecz, ani do przodu. Żyję teraźniejszością.

W wieku 19 lat wyleciałaś do Stanów Zjednoczonych, gdzie grałaś muzykę dance. W wywiadach wyznajesz, że czułaś się wówczas jak produkt..

Nie chciałam grać muzyki dance, ona została mi narzucona. Ten wyjazd uświadomił mi, że nie nadaję się do robienia komercyjnych rzeczy, na bycie „produktem”. Nie nadaję się do tego, aby ludzie przychodzili i narzucali mi, co mam grać, pisali dla mnie piosenki, produkowali dla mnie muzykę i jeszcze wymyślali, jak mam wyglądać i co mówić w wywiadach. Ten epizod w Stanach dał mi też do zrozumienia, że moja droga musi być trochę inna, może bardziej naokoło, bardziej wyboista, ale że ja muszę robić swoją muzykę, swoje projekty i to, co lubię. To było fajne doświadczenie, bo szybko uświadomiło mi, kim chcę być i co chcę robić.

Z tego, co można wyczytać w różnych źródłach, pracowałaś wówczas m.in. z producentami Madonny. Jak nawiązałaś z nimi współpracę?

To był pomysł wytwórni. Wszystko zostało zaplanowane z góry: przyjechałam do studia, wszystko było gotowe, a ja miałam tylko zaśpiewać. Fakt, były tam również moje kompozycje bo to one zainteresowały producentów ale zostały wywrócone do góry nogami i przearanżowane. Wszystko zaczęło się od tego, że zadzwoniła do mnie producentka, którą poznałam w telewizji jeszcze jako dziecko i powiedziała „słuchaj, teraz się tak świetnie sprzedają szwedzkie blondynki w Japonii… przefarbujemy Cię na chłodny blond, z Twoją barwą i kompozycjami masz szanse na duży sukces. Przyjeżdżaj, nagrywamy płytę”. Na początku mieli pomysł taki, żeby stworzyć girlsband, bo wtedy modne były m.in. Spice Girls. Ja szybko się „podjarałam”, zaczęłam pisać kolejne utwory po angielsku, wysłałam im te kawałki, a oni je zaakceptowali. Na miejscu okazało się, że te numery, które skomponowałam bardziej jako jazzujące, soulowe, R&B, oni przerobili na taneczne. Ale w momencie, kiedy masz 19 lat, wyjeżdżasz do Stanów, wchodzisz do studia, gdzie są producenci od Madonny czy Spice Girls, nie musisz płacić tego „frycowego”, że pracujesz np. w barze, czekając aż cię ktoś odkryje, i masz swoją szansę, to ja naprawdę na początku nie narzekałam. Cieszyłam się i uznałam, że to moja szansa, miałam nadzieję, że uda mi się rozwijać. Zresztą, uważam, że to, co tam powstało, nie było złe muzycznie, to było na najwyższym możliwym wówczas poziomie w tym gatunku muzyki. Jednak to nie był mój gatunek, ja wiedziałam, że chcę robić muzykę jazzową, eksperymentować.

Kto właściwie zaproponował Ci ten wyjazd?

To była Alex, bardzo znana szwedzka wokalistka polskiego pochodzenia. Wyjechała do Stanów, gdzie założyła firmę producencką, była producentem. Dużo nauczyłam się od niej wokalnie, była świetną wokalistką z pazurem, ciekawą chrypą. Gdybym musiała wymienić jakieś swoje autorytety muzyczne, to z pewnością byłaby to m.in. Alex.

A kto poza nią?

Takich autorytetów jest sporo. Na pewno Ulka Dudziak, która jest moim wielkim autorytetem, poza tym kocham śpiewanie tzw. skatem, który jest bardzo rzadko wykonywany na świecie, nie mówiąc już o Polsce. Zresztą, Ula wypromowała taki rodzaj śpiewania na świecie.  Tak naprawdę, utwór „Jazz na ulicach” (tytułowy kawałek z nowej płyty Sadowskiej – przyp. red.) został napisany z myślą o niej i jest pewnego rodzaju hołdem, który jej złożyłam. Oczywiście, moi rodzice też są wielkimi mistrzami dla mnie, bardzo wiele się od nich nauczyłam. I chociaż się mówi, że z rodzicami się ciężko współpracuje, u mnie zawsze był luz, zawsze starałam się w momencie współpracy muzycznej traktować ich jako nauczycieli i schować do kieszeni wszystkie swoje rodzinne żale czy powiązania.

Przełomowym w Twojej karierze momentem był rok 2004, kiedy wydałaś swój pierwszy „dorosły” album pt. „Marysia Sadowska”…

Świetnie, że sprawdziłeś, który to był rok, bo ktoś mnie o to ostatnio pytał. Ja sobie uświadomiłam, że to było 10 lat temu i że „Jazz na ulicach” wychodzi na dziesięciolecie. W tym czasie wydałam siedem płyt.

To świetny wynik. Wracając do pytania: o ile utwór „Jazz na ulicach” to ukłon w stronę Urszuli Dudziak, tak Twój debiutancki album zawierał słowa Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. To też był rodzaj hołdu złożonego cenionemu przez Ciebie artyście?

Tak, lubię posiłkować się wspaniałymi artystami. Bardzo lubię płyty projektowe, lubię mieć na nie pomysł i za nim podążać. I wtedy takim pomysłem były właśnie m.in. wiersze Jasnorzewskiej-Pawlikowskiej, które nagrałam w klimacie połączenia jazzu z elektroniką. Ostatnio słuchałam tej płyty po wielu latach i ona rzeczywiście brzmi jak płyta z lat 00. Wiele numerów się nie zestarzało i tak, jak teraz patrzę na to z perspektywy czasu, to myślę, że już wtedy wiedziałam, co chcę robić i do dzisiaj to kontynuuję. Dlatego też płyta „Jazz na ulicach” jest dla mnie taką ważną płytą, bo na tle tych wszystkich jedenastu płyt, które wydałam w swoim życiu, to jest to dopiero mój drugi „stricte” autorski album, na którym nie posiłkowałam się żadnym innym artystą, na którym jest sto procent mnie. Poza „Kto dogoni wiatr”(utwór mojej mamy), jest tylko jeden utwór, którego nie napisałam i nie skomponowałam, ale jest to utwór, z którym jestem bardzo głęboko związana, gram go od wielu lat. Jeszcze w latach 90. miałam zespół heavymetalowy, z którym grałam ten kawałek („Ludzie” – przyp. red.), skomponowany przez basistę – Jarka Szczudłowskiego. Ten utwór doczekał się wielu przearanżowań, był grany na jazzowo i na funkowo, i to w tej wersji trafił na płytę.

W 2006 roku wydałaś album „Tribute to Komeda” poświęcony twórczości Krzysztofa Komedy. Co Cię skłoniło do nagrania płyty w całości dotyczącej jego muzyki?

Trzeba posłuchać Komedy, by to zrozumieć. On jest cudownym melodystą, pisał przepiękne melodie, to go wyniosło na szczyty, był znany na całym świecie. Pomyślałam sobie kiedyś, że jest tak wiele jego utworów, które nie są znane szerokiej publiczności, oprócz wąskiego grona słuchaczy jazzu. Napisałam do jego melodii swoje teksty, w kilku przypadkach posiłkowałam się tylko fragmentami jego utworów i resztę skomponowałam sama,  zmieniłem te utwory. Zresztą, wydaje mi się, że jeżeli już nagrywać covery, posiłkować się twórczością innych, to trzeba w to włożyć bardzo dużo siebie. Dla mnie Komeda był takim pomocnym mistrzem, który sugerował mi różne rzeczy, inspirował mnie, jednak z drugiej strony szłam w swoją stronę, poprzerabiałam te utwory na funkowe, elektroniczne. Tak naprawdę płyta „Jazz na ulicach” wynika z „Tribute to Komeda”, ponieważ ona już wtedy powstawała. Po „Tribute…” chciałam wydać kolejną płytę jazzową, właśnie z takim tanecznym jazzem. Zaczęliśmy pracę nad nowym materiałem, w starym składzie zespołu, z muzykami z mojego pokolenia. Jednak życie różnie się potoczyło, ja zajęłam się filmem – produkcjami „Non Stop Kolor” (o rewolucji muzyki klubowej) i „Dzień kobiet”, a także konkretnymi projektami tematycznymi. Śmieję się, że „Jazz na ulicach” czekał u mnie za uszami aż osiem lat. Musiał też się doczekać właściwych muzyków. Tę płytę nagrałam z młodymi ludźmi, z 20-latkami. Chłopcy są cudowni, pełni pomysłów. Jestem im wdzięczna, bo to też i oni dali mi dodatkowy „power” do dokończenia tego materiału, zaczęliśmy się spotykać, całość graliśmy na tzw. „setkę”, wszystko jest nasze, słychać na tej płycie energię wynikającą z interakcji między nami, nic nie było poprawiane komputerowo. Część została nagrana w piwnicy, co dało temu nieco chuligański klimat.

A czy zaproszenie takich młodych ludzi do nagrania płyty też było po części takim „zabiegiem” pokazania odbiorcom, że młodzi też grają jazz?

Tak, chcę to pokazać, bo widzę pewien rozdźwięk między ogólną opinią funkcjonującą w społeczeństwie,  a tym co się dzieje wśród muzyków. Jest mnóstwo młodych muzyków chcących grać muzykę jazzową, funkową, ale nie ma zbyt wielu jej odbiorców wśród młodzieży. I tutaj winy nie można jednak zrzucić na nich, tylko bardziej na media. To one są odwrócone od wszystkiego, co nieoczywiste. To media wychowują społeczeństwo, a tego wychowania nie ma. Jest schlebianie tym najniższym wartościom, równanie w dół, to jest przykre, bo idąc taką drogą, byli byśmy narodem – przepraszam – roboli słuchających cudzej muzyki, która jest nam wciskana.  Na szczęście, jest Internet, dzięki któremu to młode pokolenie poszukuje.

Czy kolejnym ruchem skierowanym „ku młodzieży” było przyjęcie zaproszenia do programu „The Voice of Poland”? Od razu przyjęłaś zaproszenie do pojawienia się za stołem jurorskim, czy jednak miałaś jakieś wątpliwości?

Nie jestem fanką talent-shows, ale ten program zrobił na mnie wrażenie pod względem poziomu uczestników, który był bardzo wysoki, jak i poziomem jego realizacji, który jest obecnie na najwyższym poziomie. Podoba mi się też to, jak jest skonstruowany  ten format. Kiedy dostałam zaproszenie od udziału w programie,  byłam zaskoczona, nie spodziewałam się tego. Byłam wtedy bardzo zmęczona po zrealizowaniu filmu „Dzień kobiet”, zwiedziłam z nim całą Europę, ponad rok byłam w trasie. I kiedy wróciłam wreszcie do domu z myślą o odpoczynku, dostałam telefon od swojego managera, który zakomunikował mi, że wracam do Warszawy i zostaje trenerką w „The Voice”.(śmiech) Potrzebowaliśmy trochę czasu żeby podjąć tą decyzję bo pracujemy długofalowo i mieliśmy już zaplanowane różne działania. Udało nam się jednak tak przeorganizować kalendarz na kolejne dwa lata, że mogłam rozpocząć pracę na planie.  Czerpię ogromną radość z tego programu.

Dlatego zdecydowałaś się też przyjąć zaproszenie do kolejnej, czwartej edycji…?

Tak, chociaż nie wiem, czy pojawię się w kolejnej. Jest to bardzo wykańczające, wymaga poświęcenia ogromnej ilości energii. Odłożenia kolejnych planów. Musieliśmy włożyć wiele pracy, żeby pogodzić „The Voice” z promocją nowej płyty, trasą koncertową i moimi zobowiązaniami filmowymi. Praca w programie jest jednak również ciekawym doświadczeniem dla mnie jako dla reżysera. Podczas przygotowań odbywa się w nim cała gra psychologiczna, poznajemy różne mechanizmy. Na planie „The Voice” urodził się w mojej głowie kolejny pomysł na scenariusz…

Przypomnijmy, że wzięłaś udział w trzeciej edycji programu. To był Twój pierwszy sezon i od razu wygrałaś, byłaś mentorką Mateusza Ziółka. Co właściwie wygrywa mentor?

Ja wygrałam satysfakcję.  Śmiałam się, że byłam osobą, która zawsze zajmuje drugie, trzecie miejsce, albo pierwsze miejsce pod kreską, jak np. podczas dostawania się do szkoły filmowej w Katowicach. Pogodziłam się z tym, że nie jestem typem zwycięzcy, nigdy nie miałam genu rywalizacji. I nagle w jednym roku nastąpił taki przełom: wygrałam kilka prestiżowych nagród filmowych za „Dzień kobiet”, potem doszło do tego zwycięstwo w „The Voice…”. Mnie najbardziej zależało na tym, by jak najwięcej moich uczestników przeszło do kolejnych etapów programu. Od początku nie myśleliśmy też z pozostałymi trenerami o rywalizacji, tylko o tym, byśmy nie przegapili nikogo dobrego, żeby wszyscy najlepsi dostali się podczas „Przesłuchań w ciemno”. Ten program jest bardzo ciekawie skonstruowany dla widza, natomiast nie ma w nim takiej sprawiedliwości, jakiej moglibyśmy oczekiwać, niestety. Nie ma się jednak co o to obruszać, bo w życiu też jej nie ma, zwłaszcza w tym świecie show-businessowym. „The Voice…” to taki bardzo przyspieszony kurs dojrzewania dla tych wszystkich młodych ludzi, którzy przychodzą, takie zderzenie z rzeczywistością. Często mówię im: „to, że świetnie śpiewacie, to jeszcze nic. Musicie być bardzo odporni psychicznie, bardzo pracowici. Talent to tylko kilka procent, a jeżeli nie będziecie o siebie walczyć, to prześcigną was ci mniej zdolni, ale mający więcej siły”. Cały czas im uświadamiam, że to nie jest ani początek ani koniec ich kariery, tylko pewien etap, „tylko” program telewizyjny. On daje sławę, ale na pięć minut, i tylko od uczestnika zależy, czy wykorzysta tę szansę w danej chwili, czy postawi sobie cel i będzie robił wszystko, by go zrealizować. Ja jestem przykładem osoby, która całe życie walczyła, zawsze szła pod prąd i teraz zbiera tego plony. To się opłaca, bo to jest trwały sukces. Często jest tak, że szybko osiągasz sukces i równie szybko go tracisz. Dlatego też podczas programu patrzę nie tylko na ten jeden, półtoraminutowy występ, ale także na potencjał, pracowitość, osobowość i odporność psychiczną, by iść dalej.

W tej edycji też masz dość mocnego uczestnika – Michała Rudasia. Przeczuwasz, że nadchodzi jego czas? Niestety, od lat próbuje się wybić na scenie jako solista i do tej pory pozostaje nieco niezauważony..

Uważam, że to jest świetny program dla takich osób, jak Michał. On robi bardzo ciekawą, niekomercyjną muzykę, a w tej chwili wszyscy o nim usłyszą i liczę, że sięgną wreszcie po jego nagrania. Wierzę w taką strategię, bo sama ją uprawiam: robię dosyć trudną, nieoczywistą muzykę…

I nie dla każdego..?

Z jednej strony tak, jednak z drugiej uważam, że to kwestia osłuchania się z tą muzyką. Jednocześnie staram się ją promować wielkimi, komercyjnymi kanałami i dostać się do jak największej liczby odbiorców. Poza Michałem, mamy w tej edycji wielu innych świetnych uczestników, m.in. Juana (Carlosa Cano – przyp. red.), który jest przykładem gościa z nieprawdopodobną charyzmą. 

Wracając trochę do Michała. Mieliście okazję brać udział w tym samym projekcie – United States of Beta, który doczekał się albumu pt. „Poles jazz the World”. Jak narodził się pomysł na współpracę przy tej płycie?

Mój perkusista, Bartosz Nazaruk, jest jednym ze współtwórców USB. To jest wyjątkowy projekt, także pod względem jego powstania. W Polsce, niestety, dość słabo działa tzw. mecenat kulturalny. Muzyka nie jest tak chętnie wspierana przez sponsorów, mamy zupełnie odwrotną sytuacje do tej, jaka panuje np. w Stanach Zjednoczonych, gdzie ten mecenat jest bardzo dobrze rozwinięty. Bardzo chciałabym zachęcić ludzi, by wspierali finansowo projekty muzyczne, zwłaszcza te niszowe. Uważam, że to zaszczytny tytuł. Taką osobą jest np. Marcin Pchałek, który prywatnie zajmuje się prawem, jednak jedną z jego pasji jest muzyka. I to on sfinansował USB, zrobił studio w swoim domu, zaprosił muzyków, fotografa (Piotra Malczewskiego – przyp. red.), który zrobił piękne zdjęcia. To oni wymyślili ten projekt – album połączony jest ze wspaniałym albumem fotograficznym. Rzadko się zdarza w Polsce, by na jednej płycie  pojawiło się tak wielu niekomercyjnych artystów– Michał Rudaś, Gosia Hutek, Magda Navarette, Novika, Józefina Lubieniecka czy Kasia Kurzawska z zespołu Sofa. To była ogromna inwestycja i z przyjemnością przyjęłam do niej zaproszenie. Dostałam do wyboru trzy kompozycje, wybrałam jedną („Pakt o nieagresji” – przyp. red.), która skojarzyła mi się brzmieniowo z moim ukochanym zespołem, The Cinematic Orchestra i napisałam do niej tekst. Na początku zastanawialiśmy się, czy ten utwór powinien być zaśpiewany po polsku czy po angielsku, ta druga wersja wydawała się bardziej naturalna dla tego typu muzyki. W tym czasie jednak natknęłam się na takie zdanie: „nasza rzeczywistość jest jak nóż, który nie tnie” i to zdanie mnie zainspirowało do myślenia w tym kierunku, mówiącym o skrytej agresji, która jest w nas, oraz o mrocznej, demonicznej stronie „nas”, o której istnieniu wiemy, ale zdajemy sobie jednocześnie sprawę, że nie możemy jej wypuścić.

Nie myślałaś, żeby kiedyś te „demony” wypuścić, np. w formie płyty?

Wiesz, płyta „Dzień kobiet” była już dość mroczna i na pewno niejedna tego typu płyta przede mną, ale tak naprawdę nie chcę, by to się stawało faktem w obliczu tego, co się teraz dzieje na świecie, tego całego niepokoju. Mam taką misję, że chciałabym pozytywnie wszystkich nastawiać. Mam wrażenie, że nasze myśli kształtują rzeczywistość, więc jeżeli teraz wszyscy będziemy myśleli o wojnie, to istnieje duża niebezpieczeństwo, że my ją – odpukać – wymyślimy i że myśl stanie się ciałem. Wierzę w to, że nasze myślenie wpływa na rzeczywistość, zresztą mówi o tym wiele filozofii. Żyjmy chwilą, bądźmy pełni pozytywnego myślenia.

Pozostając jeszcze w tym, dość poważnym, klimacie, chcę zapytać o teledysk do utworu „Pole walki”. W klipie poruszony został temat aborcji, co wywołała w sieci burzę.

Takie było moje założenie. Mnie chodzi o dyskusję, jestem artystą zaangażowanym społecznie, co pokazuje też mój film. Przychodzi taki moment w życiu, kiedy zaczynasz rozglądać się dookoła i myślisz: „kurczę, nie podoba mi się kraj, w którym żyję”. Wcześniej myślałam sobie: „ja nic nie będę robić, bo w sumie nic nie mogę zrobić”. To jest złe myślenie i o tym właśnie opowiada „Dzień kobiet” – jedna, przegrana kobieta, która jest sama przeciwko światu, ma odwagę by coś robić, działać. Ja zawsze powtarzam: działajmy, nie siedźmy na kanapie. Teraz można zrobić wszystko, trzeba tylko chcieć.
Dla mnie robienie filmu to dyskusja, a skoro już poświęcam na to cztery lata, to niech to będzie w jakiejś sprawie, wywoła dyskusję. Sprawy kobiet są mi bliskie, stąd moje zaangażowanie w tym temacie. Po stworzeniu ścieżki dźwiękowej do filmu pozostało mi sporo niewykorzystanej muzyki. Nie chciałam jej chować do szuflady. Postanowiłam zrobić koncept album. Poprosiłam Kasię Bratkowską, feministkę, działaczkę, by pomogła mi w wyszukiwaniu haseł genderowych, na podstawie których napiszemy teksty piosenek na tą płytę. Zaznaczam, że wtedy nie było jeszcze tej całej śmiesznej afery nt. gender, która dla mnie jest żenująca, sztucznie nadęta przez Kościół. Ważne jest mówienie o tym, że jak kobieta chce być czynna i pracować, a mężczyzna chce zajmować się domem, to to jest ich wybór, ich sprawa i to nie odbiera im ani męskości, ani kobiecości. I gender tylko o tym mówi, żebyśmy traktowali wszystkich ludzi na równi, a nie próbowali ich wtłoczyć w stereotyp, schemat, który wmawiany jest społeczeństwu już od najmłodszych lat. To jest bzdura i chciałam się na ten temat wypowiedzieć.

To jest nie do pomyślenia, że Kościół ma aż taki wpływ na życie społeczne Polaków, że ma za dużo do powiedzenia…

To jest straszne, że Kościół uważa, że to on powinien rządzić. Nie jestem z tej opcji nienawidzącej Kościół, ale nie podoba mi się to, że  miesza się w władzę. Co więcej, Kościół jest antykobiecy, poza tym próbuje zatrzymać postęp. Musimy sobie zdać sprawę, że żyjemy w wieku zmian i zatrzymywanie tej rzeki nic nie da, to prowadzi do nikąd. Jestem przekonana i bardzo liczę na to, że młode pokolenie zmieni kraj na lepsze.

Wielokrotnie wspominaliśmy w tej rozmowie, że w Twoim życiu jest miejsce nie tylko na muzykę, ale i film. Często wspominasz, że nie umiałabyś wybrać między tymi dwoma światami. Nie myślałaś o tym, by nakręcić jakiś film muzyczny, może wyreżyserowanie musicalu?

Mam kilka pomysłów. Nie mogę ich niestety zdradzić, bo są to za dobre pomysły (śmiech), ale będę do tego dążyć, bo te dziedziny i tak mi się cały czas przeplatają w życiu. Wcześniej jednak muszę mieć pewność, że mam dobry warsztat, wracam do takiego „wykonania zadania domowego”, to jest też moje przesłanie: droga na skróty jest złą drogą. Lepiej się pomęczyć, ale dojść na szczyt i się na nim utrzymać. W muzyce poruszam się bardzo swobodnie i robię to już wiele lat, a w filmie cały czas się uczę. Żeby zrobić taki film muzyczny, chcę mieć dobry warsztat, a żeby to się udało, to muszę zrobić jeszcze co najmniej  ze dwa filmy. Nadal będę w kinie poruszała prawa kobiet, taki też będzie mój najnowszy film, jednak musimy na niego jeszcze trochę poczekać. W pełni będę mogła się na nim skupić dopiero po promocji płyty, „The Voice”, kiedy się wyciszę. Przede mną jednak jeszcze trasa koncertowa „Jazz na ulicach Live Tour”, którą właśnie rozpoczęliśmy, a za kilka miesięcy, jesienią  jej druga odsłona.

Bardzo dziękujemy Ci za wywiad, trzymamy kciuki za trasę oraz obiecujemy wprowadzanie zmian w spojrzenie młodych ludzi na muzykę jazzową!

Nie dziękuję, pamiętajcie: liczę na Was! Do zobaczenia na koncertach i… na ulicach!