1 kwietnia odbędzie się premiera płyty “First Album”. Pierwsza płyta. Debiut pianisty Kuby Płużka to muzyka, w której instrumentalna, młodzieńcza wirtuozeria łączy się z wielką wiedzą o historii i teraźniejszości muzyki improwizowanej, a fantazja idzie w parze się z bezkompromisową skłonnością do przekraczania granic konwencji.
Płyta została nagrana w dwóch składach instrumentalnych: w trio (z Maksem Muchą na kontrabasie i Dawidem Fortuną na perkusji) oraz w kwartecie (z udziałem saksofonisty Marka Pospieszalskiego). Zespół wykonuje wyłącznie autorskie kompozycje Kuby Płużka, poruszając się w stylistyce szeroko rozumianego, jazzowego głównego nurtu.
– Żaden z tych numerów nie powstał dlatego, że miałem nagrywać płytę – mówi pianista i kompozytor. – To płyta powstała dlatego, że miałem gotowe te piosenki. Są rezultatem tego, co się wydarzyło się w moim życiu, nie ma w nich nic zmyślonego, żadnej ściemy. Do nagrania zaprosiłem moich przyjaciół: Dawida Fortunę, Marka Pospieszalskiego i Maksa Muchę. Kocham ich, mógłbym się z nimi ożenić, rozumiemy się bez słów.
Sesja nagraniowa odbyła się w sali koncertowej Uniwersytetu Muzycznego w Warszawie kilka dni przed moimi urodzinami. Nie było długich przygotowań, kwartet zagrał tylko kilka klubowych koncertów. Taśma zaczęła się kręcić około północy, rejestrując maksymalnie po dwa podejścia do każdego z utworów. – Około piątej nad ranem, kiedy nagrywałem intro do „UserFriendlyTune”, weszła sprzątaczka i zapytała: „Już można?”. I Trzeba było zrobić nowy take. Nagrywaliśmy w wielkim skupieniu, noc sprzyja takim stanom. I kiedy usłyszałem roboczy miks, pomyślałem, że lepiej tego byśmy nie zagrali, że świetnie udało się uchwycić chemię, jaka wytworzyła się między nami.
„Ciążownik” to pamiątka z czasów, kiedy wydarzyło się w moim życiu kilka nieprzyjemnych rzeczy. Wywalili mnie ze szkoły, później miałem wypadek samochodowy. No i kłopoty z dziewczyną… – mówi Kuba Płużek. – I dlatego napisałem melodię pełną bólu i cierpienia, osadzoną w mocnym rytmie. Przydała się piątka z perkusji. Partia saksofonu zaprzecza wszelkim prawidłom grania na saksofonie i to właśnie dlatego uwielbiam Marka Pospieszalskiego. Ten jego ton sprawił, że wiedziałem, że jest idealnie. Z Pospieszalskim zawsze wkraczamy w inne obszary.
„UserFriendlyTune” jest melodią do odpoczywania. Bardzo lubię proste i logiczne utwory, ale tutaj w środku się robi trochę nerwowo. Wszystkie utwory na płycie są dosyć długie, bo nie stawialiśmy sobie żadnych ograniczeń. Założenie było takie, żeby grać tyle, ile trzeba, aż nam wszystkim muzyka wybrzmi i skończą się pomysły. Ten akurat utwór mógłby trwać trzy razy dłużej – albo trzy razy krócej. „Cyna” ma w sobie nastrój niepewności, zachwiania, strachu. I może to wynika z tego, że kiedy go pisałem, przyszła mi do głowy obawa, że nie będę umiał dobrze załatwiać koncertów? Tytuł wziął się od sposobu, w jaki się komunikujemy z chłopakami: kiedy jest pora, żeby przejść do innej części utworu, dajemy sobie znak. Trzeba uważać, żeby go nie przegapić, bo wszystko odbywa się intuicyjnie, bez planu. Trzyczęściowy „Lunzyferion” ma swoją genezę w klubie U Muniaka w Krakowie. Janusz Lunz, właściciel tego miejsca, ma dwóch synów, którzy pracują na barze. I tak pierwsza część poświęcona jest „staremu” Lunzowi i ma podtytuł „Dziewięciozgłoskowiec” (bo tyle jest nut w temacie utworu); druga nieoficjalnie nazywa się „Call and Response & Sex and Drugs & Rock and Roll” i poświęcona jest jego młodszemu synowi, a trzecia („Poco a poco Detuning”) – najmłodszemu. W tej części, wobec której można by użyć włoskiego terminu poco a poco (wł. – znaczące osłabienie dynamiki), kiedy Marek Pospieszalski zaczyna solo, ja kluczem rozstrajam strunę w fortepianie. Kończąca płytę „Pewelka” to przywołanie miejscowości koło Żywca, gdzie jest dom moich dziadków. Świeże powietrze, filozoficzny nastrój. Zawsze, kiedy tam przyjeżdżam, wymyślam coś nowego.
Kuba Płużek (rocznik 1988) urodził się i mieszka w Krakowie. Mimo młodego wieku współpracował już z artystami tej rangi, co m. in. Janusz Muniak, Zbigniew Namysłowski, Maciej Sikała, Stanisław Soyka i Piotr Baron. Występował też na festiwalach w Polsce, Litwie, Ukrainie, Bułgarii, Francji, Szwajcarii (Montreux Jazz Festival), Niemczech i Austrii. Jest laureatem m.in. nagrody indywidualnej konkursie towarzyszącym festiwalowi Jazz nad Odrą w 2010 r.
– Edukowałem się głównie sam – mówi pianista. – Najpierw poszedłem do ogniska muzycznego, potem do gimnazjum na klarnet, śpiewałem w chórze, grałem w orkiestrze, a fortepian był dodatkowym instrumentem. Rodzice? Nie wtrącali się za bardzo, trochę zachęcali na początku, ale specjalne nie naciskali, żebym został muzykiem. Do jazzu doszedłem poprzez muzykę rozrywkową: od dziecka lubiłem pop, country i rocka. Słuchałem dużo Whitney Houston, Ala Jarreau, Barry’ego White’a. A późnej wujek pokazał mi boogie-woogie i spróbowałem grać ragtime’y na pianinie. Kiedy miałem 12 lat, kupiłem na giełdzie piracką płytę Oscara Petersona z Benny’m Carterem – i to był ten dzień, kiedy wiedziałem, że już nic innego mnie nie zainteresuje. Słuchałem tego w kółko, zacząłem zbierać płyty, w końcu miałem ich już tyle, że nie wiedziałem, czego słuchać. W szkole średniej, kiedy grałem etiudy Chopina, jedyną osobą, która mnie za to chwaliła, była nauczycielka, która nigdy nikogo nie chwaliła – i nie bardzo rozumiem, dlaczego akurat spodobało się jej, jak gram. Mówiła, że gram po „dżezmeńsku”. I nazywała mnie „gis-moll”. Oczywiście, z powodu tej etiudy tercjowej Chopina, która wychodziła mi najlepiej. A potem nie zdałem na studia do Krakowa, a z Wydziału Jazzu w Katowicach wylali mnie na trzecim roku. Zresztą, z perkusji miałem tam lepszą ocenę niż z fortepianu. Ale i tak najlepszą szkołę zafundowali mi Janusz Muniak i Arek Skolik – wspaniali muzycy, z którym zagrałem sporo koncertów i którzy w praktyce pokazali mi, w czym rzecz. What’s jazz all about.