Nikt nie nie wątpił, że nowa płyta pianisty będzie świetna, ale wszyscy zastanawiali się jak zabrzmi. Jeden z najzdolniejszych improwizatorów ostatniej dekady Vijay Iyer rozpoczął współpracę z legendarną wytwórnią ECM.  Na „Mutations” muzyk stoi jedną nogą poza jazzem, ale wciąż zachwyca.

Właściwie nie wiadomo, z jakiej perspektywy najlepiej jest spojrzeć na Vijaya Iyera. Rozmaite bowiem ujęcia wydają się kuszące. To z jednej strony, urodzony w Nowym Jorku pianista hinduskiego pochodzenia z pasją odkrywający swoje muzyczne korzenie. Z drugiej, umysł ścisły zafascynowany matematyką i fizyką, zamiłowanie to wieńczący błyskotliwym doktoratem na Uniwersytecie Berkeley. Z trzeciej, niesłychanie utalentowany jazzman, który w ostatnich latach zgarnia wszystkie najbardziej prestiżowe jazzowe wyróżnienia. Od marca bieżącego roku zaś wykładowca na wydziale muzyki uniwersytetu Harvarda.

Łączenie tych wszystkich ról przychodzi Vijayowi Iyerowi zadziwiająco łatwo. Dowodem niech będzie otrzymany w listopadzie McArthura Fellowship, prestiżowe stypendium znane jako grant geniuszy, przyznawane najwybitniejszym przedstawicielom dowolnych dziedzin. Doceniana jest oryginalność, potencjał i kreatywność. Taką nagrodą wyróżniono m.in. Johna Zorna, Kena Vandermarka czy niegdyś Leszka Kołakowskiego.

Iyer przekonuje w wywiadach, że w procesie tworzenia muzyki świetnie sprawdza się mentalność naukowca. Stawianie śmiałych hipotez, eksperymentowanie i weryfikacja wyników. Weźmy choćby „Mystic Brew” utwór z płyty „Historiocity”, uznanej przez New York Times, Downbeat czy Chicago Tribune za jazzową płytę roku 2009. Pianista aranżując utwór korzysta ze słynnego ciągu liczb odkrytego przez włoskiego matematyka Fibonacciego. W ciągu tym, każda następna liczba jest sumą dwóch poprzednich. W oparciu o tę ideę Iyer konstruuje niestandardowy podział rytmiczny utworu. Buduje je z pierwszych elementów ciągu, i tak zmienia się ono z 3/8 i 5/8 do 5/13, a wreszcie do 8/21. Dzięki temu struktura utworu się zagęszcza, pozostając jednak idealnie symetryczna.

Muzycznie Vijay Iyer jest dalekim kuzynem Theloniousa Monka. Obu panów łączy zamiłowanie do kanciastych melodii i perkusyjnego stylu gry na instrumencie. O ile jednak Monk wiedziony był nieprawdopodobną (choć nieco obłąkaną) intuicją, to Vijay tworzy muzykę głównie w oparciu o swój nieprzeciętny intelekt. Jest kimś w rodzaju budowniczego, który pracuje przy pomocy gwałtownych repetycji i logicznego rozwijania struktur muzycznych. Architektura to zaskakująca, żywa i ekscytująca.

Transfer do Monachium

Podczas gdy polskie i światowe media spekulowały o transferze najsłynniejszego polskiego piłkarza do Monachium, fanów jazzu na całym świecie zelektryzowała inna wiadomość o przenosinach ze stolicą Bawarii w roli głównej. 31 października ogłoszono, że Vijay Iyer został zakontraktowany w ECM records. To legendarny i najbardziej prestiżowy, obok Blue Note Records, wydawca jazzu na świecie. Motto monachijskiej wytwórni przez lata opiewało: „najpiękniejszy dźwięk zaraz po ciszy”. To tu właśnie wydano najlepiej sprzedającą się solową płytę w historii jazzu – koncert koloński Keitha Jarretta.

ECM, będący autorskim przedsięwzięciem wydawcy, producenta i wizjonera Manfreda Eichera, wypracował swoje niezwykle charakterystyczne brzmienie. Ukształtowane niejako w opozycji do królującego w latach 60. hałaśliwego free jazzu spod znaku wyznawców Johna Coltrane’a. Nagrania jazzowe miały od tej pory dorównywać dbałością o szczegóły tym z muzyką klasyczną. Przestano również traktować bluesa jako podstawowy korzeń, z którego wyrastają improwizacje jazzowe. Nadano muzyce charakter kontemplacyjny, z ogromnym wyczuciem czasu i przestrzeni. Sięgając do tradycji, ale tej europejskiej.

Eicher nie tylko kieruje wydawnictwem, odpowiada także bezpośrednio za produkcję i brzmienie ponad 1200 płyt wydanych przez ECM, kieruje też karierą współpracujących z nim muzyków – Jana Garbarka czy Arvo Parta. Zamiast za biurkiem, siedzi godzinami w studio, zamyślony, słuchając każdego dźwięku. Nie wyjdzie i nie wypuści muzyków, póki wszystkie ścieżki nie zabrzmią idealnie. Eicher to oczywiście producent jazzowy, ale jedną nogą wciąż tkwi w muzyce klasycznej i to daje się usłyszeć na wielu płytach ECMu.

Niepokojąca suita

Nic dziwnego więc, że Vijay Iyer nagrywając swoją pierwszą płytę dla ECM, wykracza poza tradycyjny  światek jazzowej improwizacji i sięga po zapis nutowy. Z głębokiej szuflady wyciąga napisaną przez siebie w 2005 roku dziesięcioczęściową suitę na kwartet smyczkowy. Choć warstwa kurzu na partyturze jest gruba, to z „Mutations”  miał okazję już kilka razy na żywo wystąpić, razem ze swym triem i nowojorskim kwartetem Ethel. Zamiłowanie pianisty do klasyki nie powinno nikogo dziwić. Jest bowiem jeszcze jeden fakt, którego nie ujawniliśmy. Hindus od trzeciego roku życia gra na skrzypcach i jak twierdzi w wywiadach, nie ma dla niego nic naturalniejszego niż dźwięk smyczka.

Nie będzie to zapewne nadużycie, jeśli powie się, że czuć na „Mutations” eicherowską rękę. Zanim jeszcze rozpocznie się właściwa część płyty, Iyer hipnotyzuje słuchacza dwoma solowymi utworami na fortepian. „Spellbound and Sacrosanct, Cowrie Shells and the Shimmering Sea” oraz „Vuln, part II” to kompozycje  przypominające nastrojem nagrania innej gwiazdy ecm-owskiej pianistyki – Craiga Taborna. Nowy Vijay Iyer zatem, to już nie logicznie bezbłędny i superświadomy budowniczy. To poszukujący, niejednoznaczny i zapuszczający się w nieznane artysta. Jest mrocznie, z przestrzenią i złowieszczo.

Suita rozpoczyna się energiczną partią smyczków. Dźwięki przynoszą ożywienie, powiew zdrowia w zatrważającym świecie kreowanym przez pianistę. Oddech trzeba jednak brać szybko i łapczywie, nie minie bowiem chwila, a znów rozpoczną się niepokojące wejścia improwizującego pianina. W trzeciej odsłonie suity dźwięki przybierają formę dialogu między kwartetem a głównodowodzącym grupy. W rozmowie, mimo że napisana została przez Iyera, pianista nie jest absolutnie stroną dominującą. Pełni on rolę uważnego słuchacza, komentatora. Zadziwiające, to być może pierwsza płyta, na której Vijay Iyer więcej słucha niż gra.

Całość okraszona jest odrobiną elektroniki. To dosłownie szczypta, ale dodana ze smakiem. Szmery, trzaski, delikatny, ledwo słyszalny basowy puls. Szczególnie frapujący jest „Movement VII”.  Konstrukcja jest otwarta. Wszyscy improwizują po równo. Obowiązuje jedna reguła: trzeba korzystać z fragmentów pozostałych części suity. Znane już częściowo motywy przeplatają się, przeobrażają i odbijają echem. To moment kulminacyjny nagrania.

Wszystko to daje wrażenie osobliwego piękna. Nietypowego, bo kryje się w nim niepokój. Wyobraźnia Iyera to nie wymiar, w którym wyrastają zdrowe i bujne rośliny. Mimo przebłysków nadziei, to estetyka tak daleka od afirmacji życia jak to tylko możliwe. Krótkość poszczególnych części potęguje doznanie fragmentaryczności, a od bezwzględnej symetrii utworów zakręci nam się w głowie. Nawet w najbardziej lirycznych momentach, kiedy Vijay wybija się tonem klarownym i czystym, czuć że niebezpieczeństwo czai się w pobliżu.

 

***

Zdumiewające jak wiele różnorodnych stylistyk okazuje się być dla Vijaya Iyera gruntem zupełnie naturalnym. Pianista zagląda w mrok i penetruje jego zakamarki. Być może dotarł i tam, gdzie głęboko zaszywa się jego starszy stażem kolega z ECMu – Craig Taborn. Z porównaniami należy jednak być ostrożnym. Obu muzyków mimo podobieństw, bardzo wiele również różni. Zwłaszcza jeśli chodzi o technikę gry, konstrukcję utworów, sposób budowanie napięcia. Przekonać się o tych różnicach będziemy mieli okazję już w przyszłym roku. Wszystko za sprawą Manfreda Eichera. W momencie przyjęcia Vijaya w szeregi swej wytwórni, zapowiada, że następną płytę obaj wybitni muzycy nagrają w duecie. A tymczasem, to słowa kierowane do niecierpliwych, nie pozostaje nic innego jak liczyć nagrody, które zbierze Vijay Iyer za „Mutations”.

Recenzja ukazała się również na blogu http://znudzony-rockman.blogspot.com.