Kolejny dzień Bielskiej Zadymki Jazzowej upłyną pod znakiem doskonałych muzyków. Na początku bielskiej publiczności zaprezentował się Pat Martino wraz ze swoim zespołem. Jest to gitarzysta, za którym stoi długa i poruszająca historia, gdyż w 1980 roku przeszedł ciężką operację usunięcia tętniaka mózgu, w wyniku której całkowicie stracił pamięć. Dzięki rodzinie i przyjaciołom pamięć częściowo wróciła, ale niestety nie w muzycznym obszarze. Po kilku latach braku zainteresowania muzyką, znów zaczął ćwiczyć grę na gitarze i w 1987 roku nagrał płytę „The Return”. Od tej pory zaczął podbijać serca publiczności. Występ gitarzysty zapowiedział oczywiście Jan ‘Ptaszyn’ Wróblewski, który m.in. przybliżył publiczności różnice między trio fortepianowym a trio organowym, które to miało się zaprezentować. Dodał też, że muzyka, jaką reprezentuje Pat Martino niestety odchodzi powoli w zapomnienie, dlatego trzeba korzystać z tej niepowtarzalnej okazji i wsłuchać się w nią podczas koncertu. Ptaszyn stwierdził także, że jeśli muzyka ta ma zniknąć z tego świata, to lepiej, żeby i jego zabrakło, gdyż nie chce doczekać takich dni.

Po takim wstępie, na scenie ukazała się postać siwego gitarzysty wraz z jego towarzyszami. Pat Bianchi usiadł przy organach Hammond B3, przy perkusji natomiast usadowił się Carmen Intorre. Koncert ten należał do tych spokojniejszych, które powoli wciągają i pozwalają odpłynąć zatapiając się w muzyce. Zewsząd otulały nas głębokie, zdecydowane dźwięki gitary, tak charakterystyczne dla Pata Martino. Były to ciepłe brzmienia, często spokojne i nastrojowe, choć nie brakło też bardziej żywiołowych popisów. Muzyk grał z elegancją, był w bardzo dobrej kondycji, co potwierdzała dokładność, szybkość i płynność jego gry. Gitarzysta zaprezentował głównie standardy, mniej natomiast było jego kompozycji. Nie było to dużym zaskoczeniem, gdyż Pat Martino często szuka w starych, znanych utworach czegoś nowego i aranżuje je na swój sposób. Doskonałym tego przykładem był zagrany na bis utwór „Sunny”, który napisał Bobby Hebb. Była to bardzo świeża, interesująca i przyjemna aranżacja. Poza tym usłyszeliśmy także „Impressions” Johna Coltrane’a, „Seven Come Eleven” Charlie Christiana i Benny Goodmana i wiele, wiele innych standardów. Pozostali muzycy doskonale wpisywali się w styl gry lidera. Zwłaszcza Pat Bianchi wiele razy miał okazję, by się wykazać. Grał z ogromnym zaangażowaniem, chwilami nawet jakby w ekstazie. Pokazał dużo ciekawych, melodyjnych solówek, a całość jego gry doskonale korespondowała z grą gitarzysty. Trzeba przyznać, że Pat Martino to weteran gitary jazzowej, który jak nikt inny potrafi poprowadzić trio organowe, co nie jest łatwą sztuką.

To był dobry koncert, jednak w pewnym momencie gra muzyków była zbyt przewidywalna, nie porywała i nie dostarczała niespodziewanych zwrotów akcji. Przyjemnie jednak był posłuchać brzmień, które dziś już ciężko uświadczyć i które powoli przechodzą do historii.

Druga część wieczoru była znacznie bardziej żywiołowa. Po wkroczeniu na scenę Billego Cobhama wraz z zespołem Spectrum 40 rozpętała się prawdziwa zadyma. Były chwile, kiedy klub trząsł się w posadach, a stwierdzając to, wcale nie przesadzam. Billy Cobham to jeden z najważniejszych muzyków jazz fusion. Jego pierwszy solowy album Spectrum uznawany jest za jeden z najlepszych tego gatunku. Nawiązując do tej wydanej w 1973 roku płyty, Cobham nazwał zespół z którym wystąpił Spectrum 40. W jego skład weszli pianista i perkusista Gary Husband, gitarzysta Dean Brown oraz basista Ric Fierabracci. Artyści zaprezentowali głównie muzykę ze wspomnianego albumu Cobhama, tchnąc w nią nowe życie. Sam perkusista obstawiony był imponującą liczbą bębnów i talerzy, a energia z jaką grał, biorąc pod uwagę jego wiek, robiła duże wrażenie. Przez całe półtorej godziny był niezmordowany, jego zaciśnięte oczy i mimika twarzy świadczyły o pasji z jaką oddawał się grze. Raczył publiczność wieloma solówkami, w których zaprezentował pełnię swoich możliwości. W pewnym momencie grał nawet czterema pałeczkami z ogromną precyzją i w bardzo szybkim tempie. To naprawdę wielka sztuka grać na tak wysokim poziomie przez tyle lat. Billy Cobham przyjechał z doskonałymi muzykami. Na klawiszach z uniesieniem grał Gary Husband, wyginający się i prężący, przybierający chwilami szalone pozy. Bardzo dobry był basista, który niestety zaprezentował tylko jedną dłuższą solówkę, jednak jego gra w całości była bardzo interesująca. Mnie jednak najbardziej z tego składu zachwycił gitarzysta Dean Brown. Kompletnie zwariowany i odklejony od rzeczywistości muzyk, całkowicie pochłonięty muzyką. Jego gra była rewelacyjna, żywiołowa, popisowa i niesamowicie wciągająca. Gitarzysta z łatwością i naturalnością łączył rockowe riffy z jazzową stylistyką. Niewątpliwie zrobił największe show, skacząc, chodząc po scenie, zastygając w dziwnych pozach, natomiast jego mimika świadczyła o całkowitym oddaniu grze. Ciężko to opisać, to trzeba zobaczyć na żywo.

Na zakończenie mam właściwie tylko jedną uwagę do drugiego koncertu. Chwilami było zdecydowanie za głośno, niektóre osoby zatykały sobie uszy, gdyż nie były w stanie znieść natężenia dźwięków. Nie chodzi tutaj tylko o wytrzymałość publiczności, ale także o to, że fakt ten wpłynął niekorzystnie na jakość prezentowanej muzyki.