Ciche i spokojne, nieco schowane i ukryte przed gwarem miasta miejsce, wypełnione dźwiękami saksofonu sopranowego, dzierżonego w ręku nie byle kogo, gdyż samego Adama Pierończyka. Tak wyglądał wieczór na Konfederackiej 4 w Krakowie. Konfederacka 4 to lokal wyjątkowy dla artysty, dlatego też zdecydował się zagrać w nim jeden z solowych koncertów. I nie dziwię mu się, miejsce sprzyjało muzyce jaką zaprezentował przybyłym osobom. Sala była pełna, goście z lampkami wina czekali aż na małym, czerwonym dywanie pojawi się zapowiadany gość.

Jeden człowiek z saksofonem w ręku przez następne siedemdziesiąt minut przykuwał uwagę słuchaczy i zaabsorbował wszystkie ich zmysły. Mówił niewiele, pozostawiając publiczność sam na sam ze swoją muzyką. Adam Pierończyk zaprezentował materiał ze swojej najnowszej płyty „The Planet Of Eternal Life”. Choć koncerty solowe nie są dla mnie nowością, ten był wyjątkowy, ze względu na instrument. Saksofon sopranowy jest bardzo wymagający i trudny do opanowania, dlatego też niewielu artystów może pokusić się na koncert solowy. Muzycy, którzy nagrali taki materiał to legendy, stąd poprzeczka zawieszona jest niezwykle wysoko. Adam Pierończyk odniósł jednak pełny sukces, o czym mogliśmy się przekonać najpierw słuchając płyty, potem zaś uczestnicząc w koncertach artysty.

Krakowski koncert był bardzo kameralny, co niewątpliwie sprzyjało odbiorze tej muzyki, wykonywanej bez jakiegokolwiek nagłośnienia. Trwający ponad godzinę, bez żadnej przerwy dla artysty, pomijając kilka sekund na łyk wody i słowo na temat utworu. To było prawdziwe wyzwanie dla saksofonisty, który przez ten czas sam kreował muzyczną przestrzeń. Nie mógł liczyć na pomoc kontrabasisty i perkusisty, był zdany tylko na siebie. Gra wymagała od niego ogromnego skupienia i wyciszenia. Dało się to odczuć obserwując ruchy jego ciała oraz zamknięte, chwilami zaciśnięte wręcz oczy. Po każdym utworze potrzebował czasu, by „dojść do siebie”, tak, jakby wracał z jakiejś innej rzeczywistości. Myślę, że publiczność także potrzebowała chwili wytchnienia pomiędzy utworami, gdyż obcowanie z taką muzyką było dla niej nie lada wyzwaniem. Na sali panowało skupienie i cisza, nikt nie ważył odezwać się słowem, żeby przypadkiem nie naruszyć niezwykłej atmosfery, jaka powstała za sprawą muzyki Pierończyka.

To co usłyszeliśmy, to była muzyka w swej czystej postaci, piękno ujęte w ascetycznej, lecz wyrafinowanej formie. Nie było tutaj miejsca na dźwięki zbędne, każdy z nich wynikał z zamysłu muzyka, każdy też był wykonany z niesamowitą precyzją i dbałością. Grę saksofonisty charakteryzuje bowiem wirtuozowska technika, która jest jednak tylko środkiem umożliwiającym pełną swobodę wypowiedzi i wolność wykonawczą. Słuchając Adama Pierończyka, dało się poczuć, że gra on z niesamowitym wyczuciem swojego instrumentu. W wielu momentach dźwięki, które z niego wydobywał były jakby na granicy. Najdrobniejsza niedokładność, dekoncentracja, słabsze czy mocniejsze dmuchnięcie czy wciśnięcie klapki zaważyłoby na ich jakości.

Wyczucie instrumentu przez artystę było tak duże, że zdawało się, iż saksofon jest jego częścią. Niektóre z melodii jakie grał, od razu wpadało w ucho, a powtarzane, pięknie brzmiące tematy zapisywały się w pamięci. Lecz prostota melodii nie oznaczała w tym przypadku łatwości gry, gdyż artysta często wykonywał skomplikowane technicznie, trudne artykulacyjnie sekwencje dźwięków. Zapuszczał się on w rejestry zdawałoby się niedostępne dla saksofonu, a jednak w jego rękach osiągalne. Grał z lekkością i płynnością, ale przede wszystkim grał całym sobą. Brak nagłośnienia powodował, że chwilami chciało się wstrzymać oddech, by dokładniej usłyszeć każdy dźwięk lub nie przeszkodzić niespodziewanym westchnieniem wyrażającym zachwyt.

Prócz autorskich, pięknych kompozycji, saksofonista uraczył nas takimi standardami jak „Giant Steps” Coltrane’a czy „Cherokee” Raya Noble’a. Adam Pierończyk zdawał sobie sprawę z wyzwania jakie serwuje publiczności, dlatego z wyczuciem dozował kolejne utwory. Pilnował także, by koncert bardzo się nie przedłużył, gdyż mogłoby to spowodować zmęczenie i dekoncentrację słuchaczy, a tego chciał uniknąć. Dlatego muzyk, po ponad godzinie zakończył swój występ. Wbrew jego obawom, publicznosć bardzo dobrze przyjęła zaprezentowany materiał, o czym świadczyły długie brawa i bis którego wręcz się domagała.

Na zakończenie mogę Was jedynie zachęcić do wybrania się na koncert Adama Pierończyka oraz do sięgnięcia po jego najnowszą płytę. Kto jeszcze nie słyszał, niech pędzi, niech nadrobi zaległości. Obok takiej muzyki nie można przejść obojętnie, tym bardziej że jest ona tuż obok, na wyciągnięcie ręki!