14 grudnia nie należał dla mnie do dni najlepszych. Pomimo tego, okazał się on jednym z tych dni, które zapisują się w pamięci, jako te niezwykłe. Dlaczego? Wszystko za sprawą niespełna dwóch godzin, podczas których wszystkie złe rzeczy poszły w zapomnienie, tak że zostałam sam na sam z piękną muzyką. Ale od początku… Zmierzałam ku Operze Narodowej tak zmęczona, że nie byłam w stanie nawet myśleć, co też może mnie tam czekać. Przechodziłam szybko kolejnymi uliczkami, które spowił już mrok i otuliło wilgotne powietrze. Przeskakiwałam błotniste kałuże i chroniłam twarz przed wiatrem niosącym krople deszczu. Na szczęście wewnątrz operowego budynku panował radosny gwar, wszędzie uśmiechnięte twarze i przyjemne ciepło, co podniosło mnie na duchu. Po odnalezieniu odpowiedniego miejsca, miałam chwilę wytchnienia, rzuciłam okiem na scenę, zatopioną w świetle reflektorów i pełna skupienia oczekiwałam na rozpoczęcie koncertu. Wreszcie po krótkim wstępie wyszli muzycy. Czterech mężczyzn, którzy jeszcze bez gwiazdy wieczoru wprowadzili publiczność w odpowiedni muzyczny klimat. Za fortepianem zasiadł Peter Martin, do kontrabasu podszedł Reginald Veal, obok niego, przy perkusji usadowił się Terreon Gully, natomiast gitarę dzierżył w swoich dłoniach Romero Lubambo. Instrumentalny początek, bardzo delikatny i spokojny, był jakby zaproszeniem, po którym na scenie ukazała się ona, ubrana, w czerwoną, mieniącą się tunikę diwa jazzu, Dianne Reeves. Od tej pory jej głos wypełnił całkowicie salę, a jej sposób bycia na scenie, nie pozwalał oderwać odeń oczu.

Wokalistka podczas koncertu zaprezentowała głównie kompozycje pochodzące z jej najnowszej płyty „Beautifil Life”. Jednak to nie wszystko, gdyż powróciła także do swoich wcześniejszych utworów. Poza tym, ze względu na przedświąteczny klimat, zaprezentowała także piosenki świąteczne w swoich, wspaniałych aranżacjach. Przed koncertem wiele razy przesłuchałam płytę „Beautifil Life”, jednak nie zrobiła ona na mnie tak dużego wrażenia, jak koncert. Nic dziwnego, muzyki, nie tylko jazzowej, najlepiej słucha się na żywo, zwłaszcza jak ma się przed sobą wokalistkę będącą wręcz legendą jazzowej wokalistyki. W dość krótkim czasie trwania koncertu, artystka wielokrotnie zachwyciła mnie swoją umiejętnością brawurowego wręcz improwizowania scatem. Chwilami były to doprawdy szalone improwizacje, które wprawiały w zdumienie i lekkie oszołomienie. Zawsze jednak wysmakowane, zaśpiewane z zadziwiająca lekkością.

Na samym początku koncertu rozbrzmiał utwór z najnowszej płyty wokalistki, „Dreams”, który był zaledwie namiastką tego, co miało nastąpić później. Wspaniałe było „Tango”, będące autorską kompozycją Dianne Reeves. W całości opiera się ono na imponującej i porywającej improwizacji scatem. Artystka wróciła do tak lubianych przez nią „Stormy Weather” oraz przepięknego „One For My Baby”, gdzie wyśmienicie towarzyszył jej kontrabasista. Prawie każdy z utworów poprzedzała jakaś krótka historia czy anegdota z nim związana. Zatem przed wykonaniem „One For My Baby”, Dianne Reeves wspominała pracę z reżyserem George’em Clooneyem na planie filmu „Good Night, And Good Luck”, do którego powstałą ścieżka dźwiękowa z tym utworem. Oprócz tego, jak już wspomniałam, zabrzmiały takie świąteczne przeboje takie jak „Let It Snow” czy „Little Drummer Boy”, którym wokalistka nadała nowe życie. Nie było to już te same, tak znane i nudne piosenki, ale nowe, interesujące i pięknie brzmiące utwory, które, tak jak większość tego wieczoru, stały się także doskonałym polem do improwizacji. Na zakończenie, artystka śpiewająco przedstawiła swój zespół i złożyła publiczności życzenia. Cała sala wrzała od zachwytu, publiczność wstała a oklaskom nie było końca. Dlatego artystka pojawiła się raz jeszcze na scenie i wykonała wraz z pianistą piękne „You Taught My Heart to Sing”. Po jakimś czasie odłożyła mikrofon i śpiewając bez niego przechadzała się po scenie, po czym ostatecznie zniknęła za kulisami.

Koncert ten ciężko nazwać koncertem jazzowym, gdyż oprócz porcji jazzu, dostaliśmy także sporo soulu, rhythm & bluesa czy muzyki latynoskiej, a i to nie wszystko. Dianne Reeves jest artystką o ogromnej muzykalności i fenomenalnym poczuciu rytmu. Doże wrażenie, zapewne nie tylko na mnie, zrobiła łatwość, z jaką porusza się po rozległej skali swojego głosu. To co nim robiła, to były prawdziwe akrobacje, pełne wdzięku i elegancji. Zawsze jednak, na pierwszym miejscu była w nich melodia, która nie zeszła na dalszy plan. Dodatkowo Dianne Reeves potrafiła stworzyć bardzo przyjazną i ciepłą atmosferę poprzez bezpośrednie zwracanie się do publiczności, anegdoty i szczerość, która była w tym co śpiewała i mówiła.

Na koniec z mojej strony także duży ukłon w stronę muzyków, którzy towarzyszyli artystce. Doskonały zespół, w którym każdy z muzyków zwracał na siebie uwagę i wnosił coś ciekawego i swojego do całości. Podczas koncertu były więc porywające solówki pianisty, bardzo melodyjne i oryginalnie brzmiące partie gitarzysty, popis perkusisty, który z łatwością potrafił wygrać każdy rytm oraz doskonały kontrabasista. Czegóż chcieć więcej? Naprawdę bardzo, bardzo dobry koncert!