Przyznam szczerze, że do mężczyzn wyśpiewujących miłosne pieśni podchodzę sceptycznie. Mężczyzn w muzyce słucham tylko wtedy, kiedy testostron łamie mi kości przez głośniki. Z tegoż właśnie powodu nie wiedziałam, kim jest John Legend. Owszem, słyszałam o nim, jego samego natomiast nie. Po odpowiednim doinformowaniu się i przesłuchaniu nowej płyty artysty jestem pewna, że to Alicia Keys w spodniach.
Na materiał składa się 20 utworów. Tak, 20 utworów. Ponad 65 minut muzyki. Niezrozumiały dla mnie jest zabieg tworzenia tak długich płyt – absolutny strzał w kolano, jeśli artysta nie jest conajmniej wybitny. Nie czarujmy się, ale niewielu artystów może pozwolić sobie na uprawianie ponad godzinnej muzycznej wirtuozerii. Ilosć albumów, które mają prawo być tak długie można policzyć na palcach jednej ręki. Ta płyta zdecydowanie w tej grupie się nie znajduje, 60 minut niemiłosiernie mnie znudziło.
Zaczęłam zdecydowanie niesympatycznie, ale w ten sposób szybciutko przebrnęliśmy przez największą wadę tej płyty. „Love in the Future” jest płytą przyjemną, ot tak. Idealna na słoneczne, jesienne dni i wieczory. Jest uniwersalna, praktycznie każdemu coś tu wpadnie w ucho i myślę, że taki własnie jest jej zamysł. Większość utworów utrzymana jest w nowoczesnej stylistyce, czuć w nich magiczny dotyk Kanye’ego Westa, który kręcił się gdzieś obok tego materiału. Produkcyjnie przyowodzi mi to na myśl dokonania Westa z „My Beautiful Dark Twisted Fantasy”. Oprócz soulowej duszy czuć tu czasem uliczny vibe, także wcześniejsze porównanie do Alicii Keys jest jak najbardziej na miejscu. Poziom utworów jest równy, nie sposób doszukać się tu słabego utworu, jak również nie znajdziemy tu nic wybitnego. Jednakże warto zwrócić uwagę na „Aim High” utrzymane w trochę retro stylistyce, okraszone saksofonem i przywodzące na myśl zadymione amerykańskie bary. Swoje muzyczne cemeo ma też Rick Ross, który jest gościem w „Who Do We Think We Are” i zdecydowanie należy do raperów,którym featuringi wychodzą o niebo lepiej, anieżeli solowe osiągnięcia. „The Beginning” przypomina mi trochę dokonania wspomnianego już Westa z „808s&Heartbreak”, choć Legend jest oczywiście o niebo bardziej utalentowanym wokalistą. Własnie- John jest naprawdę świetnym wokalistą. Jego wokale są idealnie wyważone, ani razu człowiek nie ma wrażenia, że zaraz ogłuchnie poprzez nadmierne wycie, które często bywa uskuteczniane przez wokalistów. Świetnym przypieczętowaniem statusu utalentowanego wokalisty jest końcowu utwór „For the first time”, który stanowi idealne zakończenie dla całego materiału.
Album „Love in the future” to przyzwoicie dobry krążek, idealny na rozpędzanie jesiennych chmur. Skrócony o parę utworów miałby szansę być ciekawszy. Fani zawiedzeni jednak nie będą, bo chociaż to raczej wtórny album, to jednak nie brak mu uroku.