Nazywa się Patrick the Pan, choć ma na imię Piotrek. Skojarzenie z Piotrusiem Panem nasuwa się samo, ale projektem Audio Visual Experience Piotr Madej pokazał, że nie jest jak pozostający wiecznym dzieckiem bajkowy bohater. Wręcz przeciwnie – obserwujemy artystę dojrzewającego, który nie boi się nowych wyzwań. I bardzo dobrze, bo te wychodzą jemu i nam na dobre.

Ze sceny w sali widowiskowej Małopolskiego Ogrodu Sztuki, gdzie w miniony weekend (23 i 24 sierpnia) miały miejsce dwa koncerty w ramach projektu Patrick the Pan Audio Visual Experience, wokalista zdradził pierwszego dnia, że ten występ był jego marzeniem od kiedy pierwszy raz znalazł się w tym budynku. „Wierzcie w swoje marzenia, bo one są po to, żeby je spełnić” – zachęcił tłumnie zgromadzoną publiczność.

Ale od początku. Zaczęło się dosyć mrocznie i tajemniczo. Pierwsze dźwięki w piątkowy wieczór wydały instrumenty smyczkowe, do których dołączyła reszta zespołu. Tak zaczęła się ponadgodzinna muzyczna podróż, po której ciężko było wrócić do rzeczywistości…

Grupę Patrick the Pan zazwyczaj złożoną z czterech młodzieńców wsparły tego wieczoru instrumentalistki (wśród nich na altówce „rodzynek”, Stanisław Słowiński) z kwartetu smyczkowego. Dodatkowo muzykom na scenie towarzyszyła jeszcze jedna reprezentantka płci pięknej, grająca na wibrafonie i dzwonkach chromatycznych.

Zespół zdecydował się zagrać utwory w kolejności, w jakiej znajdują się na albumie „Something Of An End”. Piotrek był nieco zestresowany całą sytuacją, co zdradzały drżące ręce i głos, ale to chyba tylko dodawało uroku całemu przedsięwzięciu. Zresztą z każdym kolejnym utworem czuł się coraz bardziej pewnie. Publiczność reagowała żywo i widać było, że każda kolejna fala oklasków ujmowała chłopakom stresu, a dodawała mocy i swobody scenicznej.

Koncert to zawsze uczta dla ucha, wiadomo. Ale w piątek Patrick the Pan zadbał także o doznania wzrokowe przybyłych. Na specjalnie zaprojektowanej scenografii złożonej z figur różnego kształtu i wielkości tworzących tło, pojawiały się wizualizacje z zastosowaniem videomappingu. W każdym kolejnym utworze na przemian przemierzaliśmy bezkres lasu za dnia i nocą, żeby później tulić się do kory drzew, a na koniec wodzić wzrokiem za odlatującymi ptakami. Podczas wykonywania utworu „Bubbles” w tle wyświetlano fragmenty teledysku uzupełnionego wizualizacjami. Całości projektu dopełniało nowoczesne oświetlenie sceniczne.

Zespół umiejętnie przechodził od momentów subtelnych do mocnego grania, a Piotrek z jednego instrumentu na drugi (i nawet trzeci!). Przed utworem „The Moon and the Crane” zaserwował publiczności nieco dłuższe intro na pianinie, a pod koniec palcem na ustach zasygnalizował ludziom, żeby nie klaskali, a zespół płynnie przeszedł do utworu “Exiles Always Come Back”. Kwartet smyczkowy zabrzmiał wtedy rewelacyjnie, wywołując mój zachwyt, a nieśmiały uśmiech na twarzy Piotrka. Dopełnieniem tak pięknych wrażeń muzycznych były wizualizacje z lecącymi ptakami (nie znam się na ornitologii, ale sądząc po zamiłowaniu Piotrka nieodłącznym elementem jego koncertowej scenografii, czyli krukami, śmiem przypuszczać, że to były właśnie one).

Oficjalną część koncertu zakończył kawałek „Finally We Are One”, przy którym zawsze mam nieodparte wrażenie, że moje serce zaczyna dopasowywać się i uderzać w rytm tego bijącego w utworze. Po tej „wiązance” uciszona wcześniej publiczność ze zdwojoną siłą nagrodziła muzyków gromkimi oklaskami. Brawa rozlegały się na tyle długo i na tyle głośno, że zespół nie zdołał nawet zejść ze sceny i postanowił od razu zagrać kawałki przygotowane na bis.

Pierwszym z nich był nowy utwór zatytułowany „Lunatic”, pochodzący z już powstającej drugiej płyty. Zaczęło się spokojnie i lirycznie, żeby w drugiej części przerodzić się w mocne, gitarowe granie, zwiększając nasz apetyt na kolejną płytę. Ostatnią piosenką, jaką dane było usłyszeć publiczności zgromadzonej w MOS-ie, był jedyny utwór na płycie napisany w naszym języku ojczystym czyli „Hełm Grozy”.

Wisienką na torcie piątkowego koncertu było standing ovation, jakie sprezentowała muzykom publiczność. Sam Piotrek był tak zaaferowany całą sytuacją, a jednocześnie tak przepełniony szczęściem, że z tych emocji zapomniał przedstawić swoich kompanów, co uczynił na sam koniec, dziękując i zapraszając na scenę wszystkich odpowiedzialnych za całe przedsięwzięcie.

Miło patrzeć jak artysta poszukuje, doświadcza, chce czegoś więcej i daje możliwość uczestnictwa w czymś naprawdę wyjątkowym, a nie tylko w odsłuchaniu albumu na żywo. Jasne, że były małe niedociągnięcia, ale kto by na nie zważał, skoro całość wypadła tak dobrze? I tak jestem pewna, że piątkowego koncertu pozazdrościć mógłby im nawet sam Jón Birgisson z Sigur Rós. Oby tak dalej. Ktoś słusznie napisał, że w zespole Patrick the Pan widać osobowości. Ze zniecierpliwieniem czekam na kolejne pomysły Piotrka i jego załogi, bo już teraz serce roście…