Dziś nikt w ten sposób o wielkich klęskach żywiołowych nie opowiada. Nie ma tu reality show – dramatów jednostki, strachu, nadziei, rozdzielonych rodzin, niewrażliwych na ludzką tragedię polityków.

Jest nostalgia. I nawet odrobina humoru. A dramatyzmu nawet grama. “Great Flood” z udziałem zespołu Billa Frisella to opowieść o starych, dobrych, choć niezwykle trudnych czasach.

To nie był konwencjonalny koncert jazzowy. Dźwiękom bowiem towarzyszył obraz. Frisell i spółka grali muzykę na żywo w czasie jednoczesnej projekcji niemego filmu “Wielka Powódź” Billa Morrisona. Rzecz dotyczy jednej z najbardziej spektakularnych klęsk żywiołowych w historii USA – powodzi w Nowym Orleanie z lat 1926-27. W czasie której setki tysięcy ludzi straciło dach nad głową.

Widzieliśmy obrazki sprzed ulew, pracujących na plantacjach afroamerykanów, później sceny budowania grobli, ewakuacji czy w ostatnich minutach – radosne tańce i wspólne muzykowanie.

Opowieść ta w całości przepełniona była bluesem.  Leniwym, sennym, z mgiełką. Było więc melancholijnie, ale w żadnym wypadku rozpaczliwie. Frisell dostraja się do obrazu. Przejmuje jego estetykę, narrację.

Z jednej strony muzyka skomponowana przez Billa Frisella estetycznie nawiązywała do najbardziej archaicznych form bluesa, z drugiej dzięki umiejętnym aranżacjom brzmiała bardzo nowoczesnie. I bardzo po frisellowemu.

Dziś nikt w ten sposób o wielkich klęskach żywiołowych nie opowiada. Trudno powiedzieć czy decydują o tym środki wyrazu (czarnobiały, niemy film, z niewielką ilością klatek na sekundę) czy po prostu zmieniła się nasza wrażliwość.

Efekt jak najbardziej satysfakcjonujący.