Kontrabasista zamaszystym gestem ręki powtarzał miarowo dźwięk. Mats Gustafsson patrzył z boku i kołysał się energicznie, najwyraźniej nie mogąc doczekać się kiedy dołączy. Momentalnie wchodzi. Wojowniczo i na pełnym gazie. Pal Nilssen-Love podbija pewnie rytm. Grupa zaczyna grać ostrego jak brzytwa rock’n’rolla.

I to takiego, którego nie powstydziłoby się nawet 100 rockmanów i punkowców razem wziętych. Jest więc: energicznie, w punkt i z czadem. Sypały się iskry, kiedy rozpędzona machina rozbijała się po Alchemii.

Tak do pieca mógłby The Thing dawać przez cały koncert. Każdy zagrany temat z łatwością mógł przeobrażać się w ostrą rockową jazdą ku uciesze publiczności.

Zespół jednak na łatwiznę nie szedł.

Bo przecież – nie o rock’n’rolla tu chodziło. Lecz o jazz i to z górnej półki. Grany mądrze, z polotem i przez nie lada specjalistów w swoim fachu. Mieliśmy tu twórcze, doskonale zazębiające się ścieżki instrumentów,  doskonałą grę ciszą i napięciem,  intensywność, burzę muzycznych pomysłów.

The Thing mogliby być najlepszym rockowym bandem na świecie, ale grają jazz.

Jak dobrze, że grają jazz.