Gdyby zgadywać jaką muzykę będzie wykonywał Martin Kuchen jedynie na podstawie zamieszczonego powyżej zdjęcia, śmiało można by rzec, że będzie to opętańczo-diabelska mikstura sprawdzająca granice wytrzymałości naszych bębenków usznych.


Pozory jednak mylą. Padł tu bowiem rekord, ale nie w dziedzinie intensywności i gwałtowności dźwięku, lecz w kategorii odwrotnej – bezgłosu. Salkę w Alchemii przysłonięto ciężką zasłoną, tak aby z zewnątrz nie dochodził nawet najmniejszy szelest. Na sali było cicho do tego stopnia, że  muzykę momentami zagłuszało skrzypienie drewnianych krzeseł, na których usadzona była widownia.

Działo się tak, ponieważ Martin Kuchen ze swoich saksofonów nie wydobył w czasie koncertu bodaj jednego zwyczajnego dźwięku.

Mieliśmy więc ponad półgodzinną dawkę bezdźwięcznego dmuchania. Przekładającego się na szelesty, szmery, chrobotania i ogólny szum. W saksofon Kuchen miał wetknięte aluminiowe tubki (na zmianę czerwoną i niebieską), które dusiły nawet mocno artykułowany dźwięk w zarodku, zmieniając go w bezgłośny syk.

Finalny akt wykonał Szwed na ciężkim saksofonie barytonowym. Przez dobrych kilka minut nie robił nic innego jak wdychał i wydychał przezeń powietrze.

I choć pewnie nie jeden doszuka się tu liryzmu, poezji czy subtelnej refleksji, to tak naprawdę wydaje się, że Martin nie docenił swoich odbiorców. Jego muzyka stała w miejscu, nigdzie nie podążała, ani nie rozwijała w żadnym kierunku. To naprawdę za mało, żeby zahipnotyzować i wdrapać się pod skórę słuchacza.