Najpierw Mikołaj Trzaska oglądnął swój saksofon altowy – tak jakby chciał sprawdzić czy wszystko jest na miejscu. Potem zaczął w niego dmuchać. To, co jednak się zeń wydobywało nie przypominało nut – raczej bezdźwięczny, świszczący i połamany rytm. Po dobrej chwili zaś dopiero pojawił się owoc tego sapania i gwizdania – melodia. Drgający puls.
Szeroko zakreślił Trzaska spektrum dźwięków i środków wyrazu. Od tłumionych rytmów, free jazzowych ekspresji, po nawet momentami lekko swingującą frazę, od góry do dołu, raz wysoko, raz nisko. Coś mu majaczyło przed oczami, coś ewidentnie gonił. A widzowie w skupieniu podążali za strumieniem jego myśli-dźwięków.
Taka właśnie jest specyfika koncertów solowych – myśl rodzi się tu nieskrępowana, nic jej nie ogranicza, jest intymna i swobodna. Dźwięki, inaczej niż w zespołach, nie powstają na styku osobowości, lecz ich źródłem są wewnętrzne przeżycia. Wydaje się więc, że niemal wszystko jest tu dozwolone.
W pewnym momencie – rozbudowaną już strukturę zredukował do pojedynczych miarowych, przypominających puls serca, dźwięków. I nawet przez chwilę wydawać się mogło, że zabłądził. Utknął. Że trudno będzie wrócić do wypracowanego wcześniej rozpędu.
Trzaska uczynił jednak z sytuacji, w której się znalazł atut. Zręcznie bawił się tym podstawowym pulsem, wracając do niego i jednocześnie budując coraz dłuższe i bardziej skomplikowane frazy, odjeżdżając coraz dalej i śmielej w lądy już zupełnie dziewicze.
Dominowały tematy ze ścieżki dźwiękowej „Róży” Smarzowskiego, którą zresztą Trzaska napisał. Na koniec zaś muzyk wykonał utwór Tymona Tymańskiego „Luke the Skywalker” – z pierwszej płyty, w której nagraniu brał udział – „Miłość”. W skrócie – zajmujący i trzymający w napięciu koncert!