Brotzmann nie należy do muzyków, którzy mozolnie kreują podstawę utworu, pieczołowicie stawiają fundamenty, a następnie stopniowo budują napięcie aż do punktu kulminacyjnego. Brotzmann to muzyk, który zaczyna od punktu kulminacyjnego, a potem nie zwalnia nawet na chwilę.

Nie bez kozery wołają za nim “rzeźnik z Wuppertal”, to już 71 letni weteran sceny free, jeden z pionierów tego gatunku w Europie. Pod koniec lat 60. wydał legendarną płytę “Machine Gun”, mającą opinię jednej z najbardziej radykalnych w historii jazzu. I za co cenią go fani – od tamtej pory nie zwolnił nic a nic.

Na otwarciu Krakowskiej Jesieni Jazzowej, przez duszne, ciasne, wypełnione po brzegi kazamata Alchemii przeszła nawałnica. Arcyrzeźnik potwierdza swoją reputację. Wokół niego jego obłąkani asystenci (Defibrillator). Uzbrojeni odpowiednio w elektryczny puzon (Sebastian Smolyn), zabójczo brzmiącą perkusję (Oliver Steidle) i chyba najbardziej szaleńcze tego wieczora efekty elektroniczne. Siedzący za konsolą Artur Smolyn wychodził z siebie. Dźwięki płynące z komputera i pojawiające się raz po raz grymasy na jego twarzy sugerowały jednoznacznie, że na oczach zebranych spełniło się odwieczne marzenie ludzkości – połączenie człowieka z maszyną.

Żeby doprowadzić muzykę do granic słuchalności udział samego Brotzmann nie był wcale potrzebny. Kiedy jednak dołączał, dźwięki osiągały apogeum. Jego mocny, brudny, ciężki, choć w istocie niepozbawiony melodyki ton bez większego trudu przykrywał ścianę dźwięku generowaną przez Defibrillator.

Energiczny set trwał godzinę. Żywą, gwałtowną i intensywną.

Tym samym Krakowska Jesień Jazzowa 2012 została otwarta. Nie tyle nawet, że z przytupem. Ale grzmotnięciem.