Na drugi koncert Lauryn Hill w Polsce czekało mnóstwo fanów. Po wielu latach oczekiwań nareszcie się doczekaliśmy! Wczoraj  podczas Orange Warsaw Festival na scenie zaśpiewała dla nas Ms. Lauryn Hill.

Pogoda mówiła stanowczo NIE, jednak fani z Polski i zagranicy, którzy przebywali tego dnia w Warszawie nie posłuchali matki natury i wybrali się na drugi dzień OWF. Spodziewałem się czegoś naprawdę dobrego… niestety.

Pierwszy raz spotkałem się z sytuacją, że przez cały koncert artysta ma problem z odsłuchem dousznym, a przy tym nagłośnienie  płatało figle. Koncert miał się rozpocząć o 20:10, Lauryn kazała na siebie czekać do 20:50, teoretycznie nic strasznego, jednakże pogoda nie była najszczęśliwsza.

Na początku wydawało mi się, że tylko dwa utwory będą stracone, a po nich będzie tylko moc, pomyliłem się. Przez cały koncert gwizdało, artystka w ogóle się nie słyszała co dawało się we znaki słuchaczom, wchodziła z opóźnieniem, często nie śpiewając słów, co nadrabiał chórek. Nie tak wyobrażałem  swój pierwszy koncert pani Hill, a drugi w naszym kraju.

Mimo tego wszystkie przyznać trzeba, że muzyków ma rewelacyjnych. Na największe oklaski, według mnie, zasłużył gitarzysta oraz perkusista. Dodatkowym atutem była zmiana aranżacji utworów na mocniejsze, bardziej gitarowe.

Po koncercie widownia nie dawała za wygraną, wyprosili bis. Nie było zaskoczeniem, że wykonała utwory z repertuaru The Fugees oraz swojego nieżyjące teścia Boba Marleya.

Cały koncert uważam za nieudany, mimo to miło było ją zobaczyć i usłyszeć (niekiedy było w miarę ok). Lauryn jest w dobrej formie ale niestety pogoda i nagłośnienie położyły koncert, szkoda.

Fragmenty koncertu (te lepsze):

fot. prasowe