Dla fanów Marcusa to z pewnością raj. Świetne motorycznie groovy, chwytliwe melodie, rzadkiej jakości poziom umiejętności muzycznych. Sprawdza się tu stara formuła – u podstaw mamy silne korzenie i rytmikę funky, u góry swobodę jazzowych improwizacji.

Marcus kontynuuje filozofię tworzenia zespołów Milesa Davisa. Dobiera do swoich składów młodych (wszyscy towarzyszący liderowi muzycy nie skończyli jeszcze 30 roku życia) diabelnie uzdolnionych instrumentalistów. Po czym daje im niespotykaną przestrzeń do wykazywania się.

Sam Marcus niejednokrotnie zaczyna od pojedynczych zaledwie ozdobników, naoliwiających tą perfekcyjną maszynę. Ale nawet gdy gra oszczędnie, to czuć jak w nim coś wzbiera. W kulminacyjnych momentach wybucha z niespotykaną energią.

Płyta dosyć różnorodna. Od zupełnie rockowych zabójców w stylu „Detroit” czy „Jekyll & Hyde”, poprzez utrzymane w średnich tempach chwytliwe „CEE-TEE-EYE”, „Tightrope” czy „Mr. Clean”, aż po spokojne, liryczne „February” czy „Setembro (Brazilian Wedding Song)” z gościnnym udziałem Gretchen Parlato. Wszystko zestawione tak, aby nawet na chwile nie stracić uwagi słuchającego i trzymać go nieustającym napięciu.

Jeśli ten album ma jakąś wadę to. że trudno się oprzeć wrażeniu, że część melodii gdzieś się już słyszało. Nie mowa tu naturalnie o oczywistych cytatach – na przykład z „Get Up, Stand Up” w „Slipping into Darkness”. Chodzi o raczej o to, że zespół korzysta ze sprawdzonych rozwiązań, nie poszukuje, nie bierze na siebie ryzyka.

Prawdopodobnie jednak to efekt  zamierzony. Nie ma więc powodów do narzekania. Udało się stworzyć mocną, przebojową, świetnie zagraną płytę.