Włączam youtube. Jak z domku dla lalek wypada mi na ekran ciemnowłosa roztańczona Kimbra Johnson w cukierkowej sukience, przypominająca kolorową Barbie. W towarzystwie małych tancerek wybiera swojego „Comeo Lover”. Pada na różowoustego pana z dziewczęcych zabaw w dorosłość. I potem jest już tylko słodko-gorzko. W „Settle Down” płonie półka z zabawkami, a marzenia o ustatkowaniu rozpływają się w muzycznym powietrzu.
Debiutancki album „Vows” z 2011 roku to 12 damsko-męskich opowieści wyśpiewanych przez zadziorną, konkretną, ale i momentami poetycką kobietę, której ktoś kiedyś złamał serce. Jest bezpośredniość wyrażania emocji, ale i metaforyczność ich kamuflowania. Jest teatralność teledyskowych scen. Utwór „Good Intent” przenosi nas gdzieś w paryskie estradowe klimaty rodem z Moulin Rouge. Kawałek „Build Up” zapomina byłych ukochanych. „Two Way Street” każe iść własną drogą, a „Call Me” opowiada o braku czasu na uczucie i tęsknocie. Wszystkie te emocje, tak jak same stylizacje Kimbry, są wyraziste i jaskrawe. Poruszają.
Muzycznie panią Johnson też wkładam do szufladki wokalistek charakterystycznych. Rytm, głos i instrumenty energetycznie dają o sobie znać na każdym kroku. Pojawia się również kilka numerów spokojniejszych, zmierzających w kierunku ballad – wtedy robi się nostalgicznie. Gdzieś z tyłu głowy artystka kojarzy mi się wówczas z Janelle Monae. Obie Panie, szczelnie opakowane w tajemnicę, potrafią zaskoczyć kosmiczną metaforą lub abstrakcyjnym porównaniem. W przeciwieństwie do Janelle, Kimbra znajduje się jednak bez wątpienia znacznie bliżej ziemi – jak na człowieka, a nie android przystało.
Bliżej mi też dlatego i do niej. Zwykle w kobiecych wokalistkach urzeka mnie energia, emocja i możliwość utożsamiania się. W jej przypadku można mówić też o pięknie tekstów. Na pierwszy plan wysuwa się ogromna dawka wrażliwości i mądrości. Dziewczyna skończyła dopiero 22 lata i wydała swoją pierwszą płytę, a już tak ładnie śpiewa o tęsknocie – i w dodatku ja jej Proszę Państwa wierzę!