W trakcie bisowego „Day is Done” Mehldau wstał i gniewnie wskazał palcem kogoś z widowni. Chwilę później (niedługo po wprowadzeniu tematu utworu) koncert się skończył. Trwał zaledwie godzinę. To mało jak na światowej klasy pianistę, słynącego w dodatku z budowania rozległych i rozbudowanych struktur improwizacji.
Trudno powiedzieć czym dokładnie naraził się widz z przodu. Prawdopodobnie nagrywał koncert komórką, czego Mehldau nie znosi. Muzyk nie lubi też, jak się rozmawia w czasie jego koncertów, o czym informował organizator („muzyka musi bronić się sama”) krótko zapowiadając jazzowe trio. Nie przepada też Brad za fotografami, w Centrum Kijów nie było tego wieczora nawet jednego, ani za okrzykami entuzjazmu (mroził wzrokiem nie mogących chwilami pohamować spontanicznej radości widzów).
O tym, że Brad Mehldau nad wyraz poważnie pochodzi do wykonywanej przez siebie profesji wie chyba każdy. Że nie tli się w nim nawet iskierka poczucia humoru też nie jest tajemnicą. Trudno się doszukać w jego muzyce choćby odrobiny luzu, dystansu do siebie, nie mówiąc już o przewrotnej lekkości, czy błysku ironii (jak niegdyś u Oscara Petersona czy Ellingtona). Nie zmienia to jednak faktu, że jest artystą nietuzinkowym i wybitnym.
Wybitni twórcy mają prawo być zmanierowani i bufonowaci. Ale tylko wtedy, kiedy od strony artystycznej dają z siebie absolutnie wszystko.
W Krakowie niestety tak nie było.
Począwszy od rozpoczynającego koncert hendrixowego „Hey Joe”, następnie przez „Friends” Beastie Boys, „I wish I knew”, kończąc na mehldauowskim „Sanctus” trudno było oprzeć się wrażeniu, że wszystko dzieje się tu na pół gwizdka. Brakowało fantazji, rozmachu i przede wszystkim ochoty.
Oczywiście przyjemnie było posłuchać tych 7 utworów, które zagrali. Mehldau, Grenadier i Ballard to w końcu muzycy, którzy nie schodzą nigdy niżej nieosiągalnego dla wielu poziomu. Zostawili jednak publiczność, liczącą chyba na wydarzenie wielkiego kalibru (na co wskazywały też ceny biletów) w poczuciu umiarkowanego niedosytu. Ot, zrobili co do nich należało i zniknęli gdzieś za sceną.