“Wiem, nie ma już dobrych pomysłów. Trudno – biorę jak najmniej wyeksploatowany, obracam go na wszystkie strony, aż znajduję taką jeszcze nieobślinioną, i to jest ta-moja”. Tak tłumaczył Stanisław Lem jak znajdować oryginalne pomysły twórcze. Członkowie Artvark Saxophone Quartet zapewne Lema nigdy nie czytali, ale do rady wydaje się nad wyraz dobrze zastosowali. Choć kwartety saksofonowe to naprawdę rzadkość na jazzowej scenie, to nie jest Artvark pierwszym takim w historii. Jednocześnie w tej niezbyt wyeksploatowanej dziedzinie rzeczywiście znajdują swój własny styl. Na Jazzsoul.pl przedstawialiśmy ich już dwukrotnie. Dzisiaj zapraszamy do rozmowy z Bartem Wirtzem, alcistą zespołu.

To wielka przyjemność oglądać Was na koncertach. Nie dość, że słucha się was wyśmienicie, to muzyce zawsze towarzyszy świetne show, anegdoty, ruch sceniczny. Dlaczego tak łazicie po tej scenie?

Chcemy przede wszystkim czuć się na scenie swobodnie. To charakterystyczne chodzenie wynika niejako automatycznie z naszej filozofii gry, która polega na słuchaniu się nawzajem. Więc jeśli gram coś wspólnie z tenorem (Mete Erskine) to podchodzę do niego, kiedy on zaczyna grać partie wspólnie z Petem (baryton) to on idzie w jego kierunku. W końcu wszyscy zaczęliśmy to robić. Faktycznie, dodaje to muzyce wyrazu. Zresztą trudno się nie poruszać gdy odczuwa się fizycznie wibracje jakie wydobywają się z saksofonów.

Nie brakuje tego na albumie studyjnym?

Ta wizualna strona jest bardzo ważna, ale myślę, że muzyka broni się sama. Gra w takim kwartecie stwarza przecież ogromne możliwości, jeśli chodzi o kreatywność. Razem bez trudu wspinamy się na poziom, z którego niezwykle łatwo nam być twórczym. Doskonale się uzupełniamy. Od zawsze chcieliśmy założyć taki zespół. A wszyscy znamy się od dawna z holenderskiej sceny jazzowej. Pewnego dnia spotkaliśmy się i zdecydowaliśmy – robimy grupę, kwartet saksofonowy, w którym jesteśmy równo podzieleni obowiązkami, kompozycjami.

Pewnie cały czas się kłócicie.

Żartujemy, że jesteśmy czterema kapitanami na jednym statku. Zwykle bowiem to saksofoniści są liderami swoich zespołów i mają tendencję do dominacji. Na szczęście przy okazji jesteśmy przyjaciółmi. Dobrze się rozumiemy, dzięki czemu potrafimy szczerze mówić co nam się podoba, a co nie. Przeważnie pisanie muzyki wygląda tak –  ktoś przynosi szkic numeru, nad którym wspólnie deliberujemy. Potem każdy coś dokłada od siebie i zaczyna powstawać jakiś muzyczny kształt. Wszyscy mamy podobny gust, więc jakoś to idzie.

Ale czy cztery saksofony są naprawdę potrzebne?

Saksofon stwarza ogromne możliwości jeśli chodzi o kolorystykę brzmienia. Można z niego wydobyć naprawdę przeróżne dźwięki. Mam często wrażenie, że za każdym razem kiedy gramy, to nasze kawałki brzmią troszkę inaczej. Ale co najważniejsze – kiedy kończymy grę, zawsze czujemy, że nie wyczerpaliśmy wszystkich możliwości, że cały czas mamy w zanadrzu nowe rozwiązania, pomysły. Wzajemnie się stymulujemy tak, że wydajemy się sobie w nieskończony sposób kreatywni. To wielka przyjemność i zabawa grać w Artvark.

Wasza muzyka jest bardzo rytmiczna, groovowa. Co nie jest regułą w innych kwartetach saksofonowych.

Tak. Przeważnie prezentują one bardziej klasyczne podejście do gry. Rytm jest dla nas bardzo ważny. Zresztą przez pierwsze dwa lata od założenia zespołu jedynie ćwiczyliśmy, próbowaliśmy różnych rytmów, starając się zobaczyć co wychodzi, a co nie. Na przykład – naturalne wydaje się, że to baryton jako generujący najniższe dźwięki powinien wykonywać ścieżkę basową, ale czasami dużo jest ciekawiej kiedy zagra ją ktoś inny. Wtedy pojawia się element zaskoczenia, który przykuwa uwagę widza.

Tak jak w waszym najnowszym przedsięwzięciu „Sly Meets Callas”.

Jesteśmy bardzo z niego dumni, ponieważ udało się nam namówić do współpracy Claron McFadden. Wybitną sopranistkę, na co dzień śpiewaczkę operową.  Nazwa projektu to po prostu tytuł jednego z utworów,  który opowiada o fikcyjnym spotkaniu Sly’a Stone’a z Maria Callas (śmiech). Pracowało się nam cudownie. Claron to wielka artystka. Niebywale wrażliwa i empatyczna. Potrafi prawdziwie słuchać. Nie narzuca się swoją muzykalnością. Umie zarówno pięknie śpiewać jak i podrzucać rytmiczne patenty.

Waszą współpracę określa się niekiedy jako kwintet wokalny. To brzmi jakby dźwięk, który można dobyć z saksofonu, nie był tak odległy od głosu ludzkiego.

Tak! Podobnie jak ludzki głos stwarza nieskończenie duże możliwości. Jednak gdy występują wspólnie nie zawsze się uzupełniają. Może istnieć ryzyko, że reszta instrumentów stanie się jedynie tłem dla ludzkiego głosu. Ale z Claron nie ma takiej obawy. W całkowicie naturalny sprzęgła się z naszym kwartetem tworząc wspólnie zupełnie nową całość. Mieliśmy wrażenie jakbyśmy występowali ze sobą od lat. Jakby było nas zawsze pięcioro, a nie czterech. Zapis naszej współpracy zostanie wydany jeszcze w styczniu. Zapraszamy wszystkich do zapoznania się z albumem!

Jutro wieczorem pojawi się recenzja najnowszej płyty Artvark – “Truffles”.