Najważniejsze – kupić rower. Pierwszy lepszy, byle jaki, rozklekotany i bez hamulca. Byle jeździł. Holendrzy bowiem, kiedy organizują festiwal nie przypuszczają, że ktokolwiek będzie poruszał się spacerem z jednego koncertu na drugi. Utrecht, leżący nieopodal tętniącego życiem, rozkrzyczanego i nigdy nie zaznającego spokoju Amsterdamu, jest na co dzień miastem przewidywalnym niczym swing. Miłym i przyjemnym, w którym życie toczy się w jednostajnym rytmie, bez wyrywającej się poza ustaloną strukturę improwizacji. Ulicami płyną setki rowerów. Toczą się spokojne rozmowy. Nie jest nudno, ale trudno też mówić o szaleństwie.

Na jeden dzień zawieszono jednak codzienny porządek, miasto porzuciło swój swingowy, bezpieczny rytm i stało się, samo w sobie, uosobieniem bebopu. Zaczęło pulsować w mniej jednostajnym rytmie, szarpanym i nieprzewidywalnym. 11 grudnia odbył się trwający od rana do wieczora festiwal Swing City Goes Bebop.

Od przybytku głowa nie boli

Niewielki folder informacyjny festiwalu dawał w pierwszej chwili miłe poczucie szalonej obfitości wyboru. Od rana do nocy w Utrechcie odbyło się 27 koncertów, kilka wykładów, wystawy, pokazy filmowe, różnego rodzaju jam session, a nawet warsztaty dla dzieci. Kilkanaście wydarzeń w jednym czasie, w dziesiątkach miejsc. Nietrudno sobie wyobrazić, jak bolesny był wybór, w dodatku, jeśli się zamierzało biegać z miejsca na miejsce piechotą, słysząc tylko obok siebie świst pędzących rowerów.

Swing City Goes Bebop nie był w żadnym wypadku kopią wielkiego North Sea Jazz festiwalu. Celem organizatorów nie było pokazanie największych gwiazd jazzowej sceny, a zaprezentowanie całej złożoności zjawiska jakim jest bebop. Można było odnieść wrażenie, że zostało się zaproszonym na wielką degustację jazzu, który położono na wielkiej tacy i przekrawano delikatnie, to wzdłuż, to w szerz, to w poprzek. Najważniejszy wydaje się przekrój przez wiek wykonawców. Od zasłużonego weterana bebopu, człowieka, który był jednym z tych, którzy, wprowadzali tę muzykę do Europy – Anglika Stana Tracy’ego po młode talenty, dwudziestolatków dopiero zaczynających muzyczne kariery. Równie ciekawy – przekrój kulturowy, sięgający od latynoskiego jazzu pełnego energii po północnoeuropejski, cechujący się wyważeniem. Ponadto bebop w filmie, w literaturze, w malarstwie i fotografii. Był nawet bebop w kuchni i stanowił jedyną płatną atrakcję dnia. Restauracja Winkel van Sinkel zorganizowała specjalne jazzowe śniadania i obiady z muzykami, na których podawano różne potrawy, wśród których największą popularnością cieszyły się JazzBurgery.

Zakrzywianie czasoprzestrzeni

Wszystko działo się tu równolegle. W czasie kiedy kończyło się śniadanie jazzowe z triem Mike’a del Ferro, w Utrechckim Centrum Kultury rozpoczynał się występ miejscowej grupy – To Be Or Not To Bop. Jednocześnie od pół godziny trwał przegląd młodych talentów w miejskim Konserwatorium i była godzina do występu najbardziej rozpoznawalnego muzyka na festiwalu, 84-letniego Stana Tracy’ego. Jednak jeśli chciało się go zobaczyć, trzeba było zrezygnować na pewno z koncertu eksperymentalnego duetu Colen and Jong, albo urwać się odpowiednio wcześniej żeby nie przegapić ciekawego Tribute to Lambert Hendricks and Ross, tracąc jednak odbywający się w tym samym czasie występ tria Rein de Graaf, mającego opinię jednego z najlepszych w Holandii. Żeby zapobiec opuszczeniu tego ostatniego należało wrócić z powrotem do Huis de Werf znajdującego się na drugim końcu miasta, gdzie rozpoczynał się festiwal, oczywiście przepuszczając koncert amsterdamskiego zespołu Talking Cows. Proste, nie?

Jeśli po koncercie Tracy’ego zresztą zupełnie niezłym, ktoś miał odpowiednio dużo pary w nogach, mógł szybko podbiec do luksusowego Grand Hotelu, gdzie występował na dwóch setach tego dnia Artvark Saxophone Quartet. Tryskający energią, luzem i dowcipem czterej saksofoniści oczarowali publiczność. Opowiadali anegdoty, żartowali, w czasie gry w charakterystyczny sposób przechadzali się po scenie, wywołując entuzjazm. Trudno było się nie uśmiechnąć. To naprawdę wielobarwna, rytmiczna i świetnie zaaranżowana muzyka. W międzyczasie kelnerzy podawali widowni lampki z winem – naprawdę było przyjemnie!

Nie było jednak czasu na wytchnienie ani celebrację tego cośmy widzieli. W międzyczasie minęły już występy bebopu latynoskiego (Rodriguez Quartet & Angel Vera) i jedne wykłady na temat historii jazzu oraz drugie na temat związków muzyki z poezją. Gdyby popędzić ile sił można było jeszcze zahaczyć o drugą część filmu o Theloniousie Monku w Filmtheater w centrum miasta, albo mieć nadzieję, że zdąży się na koniec wokalnego jam session w muzułmańskiej dzielnicy miasta Lombok.

Przyszła po tym całym zamieszaniu upragniona chwila odpoczynku. Wieczorem w jednej z restauracji biorących udział w festiwalu odbyło się „Bebop Borrel: Music Drinks and Talks”. Nie było źle, choć do finałowego koncertu – Casey’s Tenor Madness trzeba było czekać ponad dwie godziny.

***

Wrażeń była cała moc. I choć mnogość rozmaitych wydarzeń z pewnością stanowiła o atrakcyjności festiwalu, to konieczność zrezygnowania z większości z nich mogła budzić niedosyt. Zobaczyć tak wiele w tak krótkim czasie mogła zapewnić jedynie zdolność do rozdwajania się. Z drugiej strony prawdziwych powodów do narzekania nie ma – to był naprawdę ekscytujący dzień! Jazz od śniadania do kolacji, przekrój przez tak różnych wykonawców w jednym miejscu i czasie, w dodatku wszystko wolne od opłat – czy to nie marzenie każdego jazzowego zapaleńca?