Płyta ta została okrzyknięta rewolucyjną na długo przed datą premiery. Jest to bowiem pierwszy w historii muzyki album, który został wydany zarówno na tradycyjnym CD jak i w formie aplikacji na IPoda.  Zawiera ona wizualizacje dźwięków, informacje o tym w jaki sposób nagrywano album, a także oferuje słuchającym możliwość interaktywnego miksowania muzyki.

W samej muzyce jednak znaczącej rewolucji nie ma. Kogo drażnił histeryczny i egzaltowany do bólu śpiew Bjork ten zdania nie zmieni i „Biophilii” nie polubi. To jest ta sama Bjork, którą znamy z poprzednich płyt – płaczliwa i pretensjonalna. Wrażliwa, choć stale w ten sam sposób.

Fani jednak odnotują pewne nowości w brzmieniu Bjork. Zwłaszcza w porównaniu z ostatnią „Voltą” (2007), skrajnie intensywną, przeładowaną treścią. „Biophilia” to krok w stronę większej subtelności i minimalizmu, którego w takim stopniu nie mieliśmy jeszcze na żadnej z płyt Bjork.

Jest więc w nagraniu bardzo wiele pustej przestrzeni, którą przecina tradycyjnie wyeksponowany wokal. Brzmienie krystalicznie czyste, cyfrowe, precyzyjne, nowoczesne. Bjork śpiewa słodko i delikatnie. Głosem momentami tak kruchym jakby miał zaraz się roztrzaskać. Łagodna sielanka przerywana jest przez dudniące i agresywne elektryczne bity, które wyłaniają się znikąd, robiąc przy tym przeraźliwy kocioł (jak na przykład w Crystalline) i znikają.

Niektórzy obwieścili przy okazji wydania „Biophilii” ostateczne zatarcie granicy między technologią a czystym życiem. To oczywiście chwyt marketingowy. Nic takiego nie ma miejsca. Jest kolejny solidny album Bjork. Innowacyjny brzmieniowo, tradycyjny wokalnie.