Wokalistka Jill Scott mówi „Rz” o nowej płycie i o odwadze bycia sobą. Sukces płyty „The Light of the Sun”, która debiutowała na szczycie listy „Billboardu” i od miesiąca utrzymuje się w pierwszej dziesiątce notowań za oceanem, jest zaskoczeniem. Scott nie szykowała zamachu na listy przebojów: nagrała najbardziej bezpretensjonalny album w karierze – nie tak nowatorski jak jej poetyckie wycieczki z „Jill Scott Experience”, ale też pozbawiony ewidentnych przebojów w rodzaju „Golden”. „The Light of the Sun” jest płytą szczerą i zasilaną prywatnym szczęściem. Prawdopodobnie stąd jej sukces – w tym sezonie w USA bardziej niż kreacje Gagi podobają się wokalistki, które pięknie śpiewają i unikają nadmiernej stylizacji. Takie jak Adele czy Scott.

Buzujące emocje

Swoją płytę otwiera podobnie jak przed dekadą, gdy zaczęła karierę – od poetyckiej recytacji. Teraz w jej ustach „Blessed”, anegdotka o nowo narodzonym synu, do którego tęskni, więc lada moment wyjdzie ze studia, zmienia się w poezję.

– Ludzie lubią słuchać historii, a ja kocham je opowiadać – mówi „Rz” Jill Scott. – To wzięło się z czytania. Jako dziecko dostawałam książki na urodziny i kiedy dobrze szło mi w szkole. Z czasem rozsmakowałam się w wyszukanych narracjach, a im bardziej je doceniałam, tym bardziej chciałam snuć własne. Teraz czuję, ze moje możliwości są nieograniczone.

Scott frazuje z mocą natchnionych baptystycznych pastorów, improwizuje jak najlepsi jazzmani, a puentuje niczym wytrawny raper. Swobodnie przechodzi z recytacji do rozbudowanych melodii. To wytrawna wokalistka – umie sprawić, że jej utwory buzują emocjonalnym napięciem. – Moim zadaniem jest tchnąć w piosenkę żywe uczucia – uważa Scott. – Jeśli śpiewam o czymś bolesnym, muszę tego doświadczyć. Dlatego po sesjach w studiu i po koncertach jestem wykończona. Odsypiam, izoluję się od dźwięków, wyłączam nawet lodówkę. I nieruchomieję, najchętniej w wannie.

Z jednej frazy umie zbudować kompozycję o zaskakującej dramaturgii. W „So in Love” śpiewanej na nowej płycie z Anthonym Hamiltonem powtarza: „Jestem w tobie tak zakochana”, na dziesiątki różnych sposobów i pod koniec utworu uczucie dzięki muzyce wybrzmiało w pełni. W tradycyjnym gospel pieśni były modlitwą, w wywodzącym się z niego soulu stały się miłosnymi wyznaniami, zaś w neosoulu, którego najjaśniejszą gwiazdą jest Scott, spotykają się oba doświadczenia: romantyczne i duchowe. „Hear My Call”, najpoważniejszy i jedyny melancholijny utwór albumu, jest prośbą do Boga. Subtelnie wyśpiewanym lamentem nad własnym zagubieniem.

– Kiedy piszę, staram się powiedzieć: nie jesteście sami – mówi. – Jeśli czujecie się sfrustrowani, załamani – przeżywacie to, co inni. Wszyscy jesteśmy głupi, zakochujemy się w niewłaściwych osobach. Nikt nie jest idealny.

Wszystkie jej albumy są afirmacją życia. Dziewczyna z Filadelfii śpiewa porywające peany na cześć banalnych czynności albo krągłych ud, a z prozaicznej wyprawy na spacer robi epicką opowieść. Jak w refrenie jej największego przeboju „Golden”: „doświadcza życia, jakby było ze złota”.

Czego nauczyła mama

– Dorastałam w biednym i pełnym przemocy środowisku, choć najpierw żyłyśmy spokojnie – mówi Jill Scott. – Potem pojawiła się kokaina i zmieniła nasze osiedle w niebezpieczny świat. Ale mama, nawet w chudych czasach, robiła pyszną zupę ziemniaczaną, zapalała świece, włączała muzykę klasyczną i sprawiała, że zło znikało. Proste posiłki i muzyka pomagały żyć. Zamiast pogrążać się w beznadziei, robiłyśmy coś z niczego. Latem wychodziłyśmy za dom, nie było tam trawy – tylko maleńkie podwórko wylane betonem, dekorowałyśmy je jak kurort spa. To były nasze wakacje, siedziałyśmy w kostiumach kąpielowych, słuchałyśmy jazzu i funku. Uciekałyśmy z piekła, będąc w jego sercu. Muzyka może tak działać na każdego: jazz porusza współbrzmieniem instrumentów, a soul połączony z kieliszkiem wina doskonale relaksuje.

Tylko początek nowego albumu ma rozpoznawalny soulowy fason, z każdym utworem Scott prowadzi głębiej w swój świat, coraz mniej oczywisty, coraz bardziej improwizowany. „Missing You” i „Making You Wait” to jej popisowe numery: nikt tak nie buduje zmysłowej atmosfery, na zmianę wzmacniając napięcie i wyciszając słuchacza.

Nagle, tuż przed pożegnaniem, pokazuje twarz wojowniczki. „Womanifesto” jest deklaracją kobiecej niepodległości, drapieżną i ironiczną. Wygłasza antyseksistowską mowę na cześć swego duchowego i fizycznego piękna, ambicji i talentów, wytacza działa przeciwko tym, którzy sprowadzają jej istnienie do krągłych pośladków. I kończy słowami: „A więc najwyraźniej nie jestem tylko tyłkiem”.

Śladem Billie Holiday i Arethy Franklin uczy miłości własnej: – Czerpię siłę z bycia sobą. Moja babcia mawiała: „Nie można bez przerwy wciągać brzucha”. Niczego nie udaję, dlatego nie boję się żyć.

inf. rzeczpospolita/fot. prasowa