Coś dla miłośników retro popu wykraczającego poza ramy przykurzonej muzyki popołudniowej, czyli ścieżka dźwiękowa do filmu, który nigdy nie powstał. Pisaliśmy o tej płycie.

“Rome” to owoc kolaboracji słynnego muzyka, songwritera i producenta Danger Mouse’a z kompozytorem muzyki filmowej Daniele Luppim. Ponowie w okolicach 2004 roku odkryli, że łączy ich miłość do archaicznego, europejskiego popu i soundtracków sprzed lat. “Przepadam za melancholią, jaką emanują te nagrania” mówi Brian. “Ale także aspektem wizualnym – staram się przykładać do niego wagę przy każdym projekcie. Tamta muzyka – klasyczna, rockowa, czy jazzowa – była mieszanką styli i miała rozmach. Choć mnie zawsze najbardziej ciągnie do smutnych utworów.” Właśnie ta fascynacja stała się punktem wyjściowym dla materiału, który standardowemu obszarowi zainteresowań Briana Burtona (tak brzmi prawdziwe nazwisko Danger Mouse’a) nadaje polotu spaghetti westernów i filmów klasy B lat 60. i 70. Duet pracował nad krążkiem 5 lat, w efekcie czego ten hołd dla dzieł Morricone, Piera Umilianiego czy Francesco De Masiego jest dopracowany do perfekcji. Dość napisać, że by przywołać ducha epoki, Burton i Luppi pokusili się choćby o współpracę z chórem I Cantori Moderni di Alessandroni, który zdobył sławę dzięki udziałowi w nagraniach do tak kultowych obrazów, jak “Dobry, zły i brzydki”.

Jeżeli przyglądnąć się dokonaniom Danger Mouse’a to “Rome” nie może dziwić. Brian na niejednym albumie popisywał się przecież uchem do tworzonej z artystycznym rozmachem, archaicznej pop-psychodelii z przełomu lat 60/70. “The Good , The Bad and the Queen”, okrutnie niedocenione The Shortwave Set, “Modern Guilt” Becka czy ostatnio Broken Bells to autentyczny wstępniak dla “Rzymu”, który do atmosfery rodem z “Historie De Melody Nelson” Gainsbourga wnosi filmowy wypas i melancholijną zabawę z konwencją. Trącące myszką, analogowo ciepłe utwory zbudowano w oparciu o “starodawną” gitarową przycinkę, brzmienie oprawie jak The Shadows albo akustyczne arpeggio i godną podziwu pracę sekcji rytmicznej (wspaniałe linie basu). Obudowane są one orkiestrowym bogactwem smyczków, dęciaków, dzwonków albo partiami chóru i klawiszowymi pasażami. W zależności od “widzimisię” twórców, kameralne-rozbuchanie idzie w stronę instrumentalnych miniatur albo ładnie skrojonych materiałów na singiel. Należy bezwzględnie odnotować, że za w roli wokalistów zostali tu obsadzeni Jack White i Norah Jones, którzy doskonale odnajdują się w takiej stylizacji. Jack – zwierzak i zadziora gra tym razem rolę włoskiego kochanka, a Norah leje z głośników miód w uszy. Projekt jest więc iście gwiazdorski .

Ta muzyka środka-marzenie zrobiona została za pomocą masy talentu i wehikułu czasu. “Rome” to rzeczywiście mocne kompozycje (zwróćcie uwagę na rozczulającą trawestację “Hotelu California”) i fantastyczna produkcja, które czynią z tego longplay’a rzecz nie tylko wartościową, ale i uniwersalną. Nie zakłuje w uszy wąsatego wuja, spodoba się koleżance ze studiów zasłuchanej w “Ania Movie” Dąbrowskiej, ale też koledze, który na “alternatywie” zjadł zęby. Jest radiowy potencjał, jest pierwiastek duszy “The Virgin Suicides”, więc nie pozostaje nic, jak zrobić z tego słodko-gorzkie tło do lata.

autor: Marek Fall (onet)/fot. materiały prasowe