Jedną z jazzowych sentencji, które zapadły mi w pamięci, jest ta, w której indagowany w kuluarach Sali Kongresowej, nieodżałowany Willis Conover, pytany o to, dlaczego nie słucha występu Milesa Davisa, kultowy didżej odrzekł: „Słyszałem wszystkie koncerty Milesa”. Kiedy słuchałem niedawnego popisu Marcusa Millera w warszawskim klubie Palladium, słowa te zabrzmiały mi w uszach ze zdwojoną siłą.
Dlaczego? Bo ten koncert był łudząco podobny do bodaj czterech, które znam z lat ubiegłych. Oczywiście track lista była różna, różne też okoliczności, jednak co chwilę doświadczałem słuchowego déjá vu. Podobna ekspresja, klimat, płynąca wprost z estrady energia. Zazdroszczę tym, którzy pierwszy raz mieli okazję słuchać mistrza Marcusa. Na tych musiał ten koncert wywrzeć wrażenie. Jednak gdy słucha się podobnego po raz trzeci, czwarty… E, malkontent jestem.
Skupię się więc na atutach. Po pierwsze, brawa za lokalizację imprezy. Szef Ery Jazzu, Dionizy Piątkowski, postanowił pokazać nam Millera w konwencji klubowej. Na wyciągnięcie ręki. Dotąd słuchaliśmy go w dużych halach czy Sali Kongresowej. I ta zmiana wypada zdecydowanie na korzyść. Inna rzecz, że zagorzali fani Amerykanina w osobach państwa Doroty i Edwarda Nowaków (przemierzają często setki kilometrów, aby go posłuchać) stwierdzili, że był to jeden z najlepszych jego występów, znacznie lepszy niż na ostatnim festiwalu North Sea. Bezpośredni kontakt z tak charyzmatycznym muzykiem to wartość sama w sobie.
Lider zabrał nas w podróż po swoich najważniejszych etapach twórczości, prezentując zarówno kompozycje własne (występ otworzyło powiewające Orientem, porywające Blast) i cudze, jak choćby stylowo zagrane When I Fall in Love i In a Sentimental Mood. Nie zabrakło też jazzowej ikony, tematu Splash z albumu „Tutu”. Co ciekawe, publiczność zdaje się wyznawać zasadę, że najbardziej lubi te utwory, które zna, bowiem autosugestia co do tytułowej kompozycji tego albumu była tak wielka, że jeden z krytyków odnotował nawet jej wykonanie. A Marcus tym razem jej w ogóle nie zagrał. Zabrzmiało za to Jean Pierre, w którym lider i jego band pokazali, że nawet tak zamordowany na jam sessions temat, można wykonać w sposób orzeźwiający. Grande finale zasadniczej części koncertu to demoniczna interpretacja Come Together, dzisiaj już wizytówka basisty. Cała widownia w Palladium wręcz oszalała i rytmicznie podrygiwała w takt słynnego riffu. O tym, że występ zwieńczyły bisy, anonsuję z dziennikarskiego obowiązku.
Kolejnym atutem koncertu (kto wie, czy nie największym) była gra saksofonisty Alexa Hana. Na tle pozostałych członków zespołu (Frederico Pena – syntezatory; bezpłciowy Sean Jones – trąbka;Louis Cato – bębny), ten raptem 22-letni wirtuoz, przywodzący skojarzenia stylistyczne z Kennym Garrettem i Davidem Sanbornem, błyszczał. Gdzie tam! Zaskoczył i porwał publiczność. U nas niemal kompletnie nieznany jazzman ma na koncie grę u boku takich gigantów jak Herbie Hancock, George Duke, Joey DeFrancesco, George Benson, James Moody, Bob Mintzer, Oscar Peterson, Dianne Reeves, czy Roy Hargrove. Pełna lista obejmuje blisko 50 nazwisk z pierwszego szeregu. O talencie Hana najlepiej dowodzi fakt, że saksofonista dwukrotnie zdobył stypendium Student Music Award magazynu „Down Beat”. Ma też liczne laury kompozytorskie, jest również najmłodszym w historii artystą promującym manufakturę Rico Reeds. Gdy podpisywał kontrakt miał… 18 lat. Mnie wbił w fotel nie tylko znakomitymi improwizacjami, ale również potęgą brzmienia. Powiem wprost – dla mnie to objawienie ostatnich miesięcy! Październikowy koncert Marcusa Millera w Warszawie zapamiętam właśnie jako ten, na którym dla mnie rozbłysła jego gwiazda.
Autor: Piotr Iwicki
Artykuł opublikowany w JAZZ FORUM 12/2010