Słuchanie jazzu jest jak nocny spacer bo zielonej, miękkiej trawie w świetle księżyca, obok którego co rusz można zaobserwować spadające gwiazdy. Jeśli macie ochotę to spójrzcie w górę, bo oto jest kolejna, jedna z najjaśniejszych gwiazd rozświetlających to niebo. „I Know I Dream: Orchestral Sessions” zjawiskowej Stacey Kent.

Uwodzi, koi i zaprasza pełnią klasy i gracji.

Stacey należy do czołówki współczesnych wielkich wokalistek jazzowych. Jej frazowanie, płynność dźwięków i niezwykle klarowna barwa głosu czaruje już dwie dekady. Wcale nie przypadkowo była nominowana do Grammy zdobywając po drodze szereg najważniejszych nagród jazzowych i pochlebstw ze strony krytyków. Nagrywała w legendarnej wytworni Blue Note Records, teraz wydaje pod szyldem OKeh, należącą do Sony Music (z której to wywodzi się także znakomita Somi).

Obecny album nagrany został z orkiestrą liczącą 58 muzyków prezentujących 12 wspaniałych kompozycji z amerykańskiej i francuskiej szafy pełnej klasyków. Wyprodukowany przez Jima Tomlinsona, prywatnie męża wokalistki. Duet ten współpracuje muzycznie tak naprawdę od początku kariery artystki. Ona, Amerykanka która przeprowadziła się z nim do Anglii, co zaowocowało europejską karierą rozkwita niczym najpiękniejszy kwiat. Bardzo popularna we Francji, gdzie jej koncerty są wyprzedane do ostatniego miejsca, pieczołowicie dba o swoich słuchaczy dając im także na nowym albumie kilka francuskich piosenek. Jest także jedna pozycja hiszpańskojęzyczna, co zdecydowanie budzi olbrzymią ciekawość. Mnie w Kent najbardziej oczarowuje lekkość i finezyjna prostota śpiewania, której nie sposób znaleźć w konkurencji. Można bowiem śpiewać dźwięki lekko i prosto, ale to jak śpiewa Stacey czyni z niej pionierkę w tej sztuce. Wydaje się jakby stąpała po wodzie, wzbudzając swoimi krokami poszczególne nuty. Jestem szczerze oczarowany. Stąd też uwielbiam utwór „Bullet train”, który ma w sobie tyle energii, że gdyby muzyka generowała prąd to napędzała by cały mój dom! Orkiestra, która liczy kilkudziesięciu muzyków jest na „I know I dream” bardzo subtelna. Spodziewałem się wielkiego splendoru, przytłaczającego muzycznego giganta, a dostałem zwiewną porcję delikatnej aranżacji. Prym wiodą instrumenty symfoniczne, oddając solo dla saksofonu, piana czy gitary klasycznej. Płyta ta ma koić, zdobywać poprzez mnogie odtwarzanie. Ale nie pozwoli nadto się rozleniwić, bo od czasu do czasu zaskoczy pełna słońca salsa w „Make it up” czy samba w „La rua madureira”. Są to momenty, kiedy zastanawiam się jak to się dzieje? Kent śpiewa do przesady spójnie zarówno w balladach jak i bardziej żwawych numerach, a mimo to mam wrażenie, że wszystkie emocje są zachowane i dokładnie rozparcelowane. Jakby jedna tkanina zyskiwała co rusz nowe barwy. Sercem albumu są „To say goodbye”, które zapowiadało to wydawnictwo. Przepięknie zaaranżowany utwór mający szanse stać się evergreenem artystki, oraz „Mais uma vez”, wspomniana już hiszpańska niespodzianka. Nie każdy potrafi śpiewać po hiszpańsku, nie każdy też powinien. Stacey Kent nie dość, że brzmi tu jakby była rodowitą Europejką z południa, to jeszcze ma tak cudownie wyprodukowaną kompozycję, że spędziłem nad nią nieco dłuższą chwilę.

www.youtube.com/watch?v=SaFquyw2I7U

Uwielbiam spacerować w jazzie. Nie przestanę wychwalać kunsztu żywych instrumentów i szlachetności wokalu, który z nimi współpracuje. „I know I dream: Orchestral session” jak dla mnie nie ma słabych punktów. Chyba że licząc mnie, który ma słabość do takich właśnie produkcji. Zjawiskowych! A jeśli 12 pozycji na albumie to dla Was za mało to sięgnijcie po edycję deluxe, gdzie znajdziecie dodatkowe dwa utwory: “Le soleil noir” oraz “The Ice Hotel“.

Ocena płyty: