Nic nie zapowiadało, że środa, 6 września, pomimo deszczu i niskiej temperatury skończy sie tak gorąco. Wszystko za sprawą ciepłych i jazzowych dźwięków. Można je było usłyszeć w Hali Stulecia, gdzie główną gwiazdą był Chris Botti i jego zespół.

Jak mogliśmy się dowiedzieć na początku koncertu artysta jest częstym gościem w naszym kraju. Przez ostatnie 15 lat odwiedził nas 16 razy. Nie przeszkodziło mu to jednak wypełnić Hali po brzegi.

Na poczatku Botti popłynął w rejony muzyki filmowej. Wraz z zespołem rozpoczął koncert od “Gabriel’ Oboe” Ennio Morricone. Później zabrzmiał fragment “Concerto de Aranjuez”. Nie była to jednak kalka, nuta w nutę, ale jazzowa improwizacja na ten temat. Kolejna wariacja dotyczyła “When i Fall in Love” Nat King Cole’a. Gdzie solowymi partiami popisywali się wszyscy muzycy.

Więcej nastroju powstało podczas wykonania “Hallelujah” Leonarda Cohena, kiedy to na scenie pozostali tylko Botti i gitarzysta Leonardo Amuedo. Nie zabrakło utworów z repertuaru Billie Holiday i Roberty Flack. Brzmiała także klasyka, “Tango Suite” Astora Piazzolli, “Nesuma Dorma” i “Time to Say Goodbay”. Ostatni utwór zaśpiewał tenor Jonathan Johnson, dla którego była to pierwsza wizyta w Polsce.

Wielkie wrażenie na mojej osobie zrobiła Caroline Campbel – niezwykle utalentowana i żywiołowa skrzypaczka. Jak sama powiedziała podczas koncertu na co dzień grywa muzykę klasyczną, a to jest dla niej zabawą. I tę zabawę było widać, bez problemu przechodziła ona przez różne gatunki muzyczne, aby zakończyć całe swoje show “Kasmir” z repertuaru Led Zeppelin.

Scena dla Bottiego to jednak za mało. To co sprawia mu ogromną frajdę to kontakt z fanami. Dlatego też mogliśmy zobaczyć Chrisa przechadzającego się między rzędami i przybijającego sobie “piątki” z publicznością. W pewnym momencie dołączyła do niego wokalistka Sy Smith, której cudowny głos dodawał tylko uroku trąbce Bottiego. Ta soulowa wokalistka przez moment przyćmiła nawet głównego bohatera wieczoru. “The Look of Love” z repertuaru Burta Bacharacha, czyli stały punkt koncertów, sprawił, że wrocławska publiczność stała się wyraźnie głośniejsza. Najlepsze jednak przed nami!

Zagrać na jednej scenie z takim artystą to marzenie zapewne nie jednego muzyka. Podczas środowego koncertu to marzenie spełniło się co prawda nie muzykowi, ale 10-letniej dziewczynce. Botti zaprosił ją na scenę. Podczas wykonywania jednego z utworów, miała szansę zostać “gwiazdą rocka”. Grać na perkusji w towarzystwie Lee Pearsona, to przecież nie lada przeżycie, które zapewne na wiele lat pozostanie w pamięci tej dziewczynki.

chris botti-wroclaw-02

Skoro perkusista został wywołany do tablicy to może przy nim już zostańmy. Niemalże od początku trwania koncertu skupił na sobie moją uwagę. Pod koniec koncertu przyszła pora na kilka minut jego popisowej solówki, która balansowała pomiędzy intrumentalnym kunsztem a akrobatyką – na to właśnie czekałem!

Nie trzeba było długo czekać. Po tym show publiczność oszalała, wstała z krzeseł i przeniosła się pod scenę, gdzie dała się porwać do tańca. Niestety było to zakończenie koncertu. Na bisy, Botti nie dał się jednak długo prosić.

Tym razem Botti nieco wyciszył zgromadzoną pod sceną publiczność. Zagrał dwa utwory przy akompaniamencie jedynie pianisty Geoffreya Keezera. Jednym z nich było “My Funny Valentine”.

To była muzyczna podróż, nie tylko po krainie jazzu ale wykraczająca daleko poza niego: zahaczająca także o rock, pop, R&B, klasykę, operę! Niewątpliwie Chris był głównym bohaterem wieczoru, ale jego wspaniali artyści sprawili, że koncert był niezwykły. To dowód na to, że niezwykle ważny jest dobór muzyków z jakimi się występuje. Dla mnie każdy z tych, którzy tego dnia byli na scenie był gwiazdą wieczoru.