Kolejny wywiad w ramach Jazzu nad Odrą, i kolejna megagwiazda. Cecil McBee, legendarny kontrabasista opowiedział nam o jazzie spirytualnym, swoich początkach muzycznych w Nowym Jorku i co zapamiętał z sesji nagraniowej ze Zbigniewem Seifertem.

Gdy spojrzymy na Pana dyskografię to znajdujemy bardzo mało albumów sygnowanych Pana nazwiskiem, dlaczego?

To bardzo długa historia, nie wiem czy mamy na tyle czasu, ale postaram się przybliżyć najważniejsze powody. Gdy po raz pierwszy przyjechałem do Nowego Jorku w 1964 roku zaraz po ukończeniu collage’u byłem tym bardzo podekscytowany. Znalazłem swoje miejsce na ziemi, mogłem zacząć komponować swoją własną muzykę. Moim marzeniem było zostać dyrygentem. Chciałem też założyć swój własny zespół. Zacząłem więc komponować. Moją pierwszą kompozycją był „Song of her”, która pojawiła się na albumie Charlesa Lloyda „Forest Flower” z 1966 roku, później aż do 1971 roku nie napisałem już żadnej piosenki. Chciałem być indywidualnością i India Navigation Records dało mi tę możliwość. Siedziałem przy pianinie i zapisywałem wszystkie swoje dobre pomysły. Gdy moje płyty się ukazywały były miażdżone przez krytykę. Część z nich uważała, że nie powinienem być nawet częścią muzycznego społeczeństwa. Były dla nich zbyt dziwne. Od tamtego czasu nie potrafiłem znaleźć swojego miejsca, rzadko kiedy byłem nawet zapraszany na koncerty. Nikt nie chciał słuchać mojej muzyki.

Grał Pan na albumie Zbigniewa Seiferta „Man of the light”. W Polsce jest to bardzo szanowane wydawnictwo. Czy zapamiętał Pan coś szczególnego z tych sesji?

To było dawno temu, byłem wtedy dużo młodszy i bardziej szalony niż teraz. Zbigniew był bardzo niezwykłym muzykiem. Był prawdziwą indywidualnością. Muzyka jaką mi zaprezentował była zupełnie odmienna od tej do której byłem przyzwyczajony jednakże była na tyle interesująca, że czułem się naprawdę dobrze grając ją. Nie pamiętam zbyt dużo, bo sesja nie trwała długo i od razu wróciłem do domu. Co ciekawe nigdy nie otrzymałem kopii tej płyty. Nauczam w Konwersatorium i rok temu podszedł do mnie student skrzypiec i powiedział: „Panie McBee muszę u Pana studiować!” ja spytałem dlaczego, a on na to: „Ponieważ Pan grał na Man of the light!” i dał mi jego kopię tej płyty. Byłem zszokowany! Zbigniew zainspirował jak widać wielu młodych skrzypków!

Mamy festiwal Zbigniewa Seiferta w Polsce.

Naprawdę? Obiecuję, że kiedyś wezmę w nim udział.

Grał Pan na wielu świetnych albumach z wieloma świetnymi muzykami, który z nich ceni Pan najbardziej i dlaczego?

Lubię je wszystkie, jednak jeśli miałbym wskazać swoje ulubione to byłyby to albumy Charlesa Lloyda, szczególnie dzięki wysokiemu poziomowi kompozycji, kreatywności i indywidualności. Każdy z nas był świetnym muzykiem i kompozytorem i każdy mógł znaleźć w tej muzyce cząstkę indywidualności każdego z nas. Ostatnio zdałem sobie sprawę, że sytuacja gdy na scenie spotyka się aż 4 ludzi z tak ogromnym talentem jest naprawdę niespotykana.

Grał Pan z Pharoah Sandersem. Jaka jest różnica pomiędzy nagrywaniem bardziej spirytualnych rzeczy a tradycyjnym jazzem?

Pharoah Sanders jest muzykiem, który traktuje pojedynczy akord bądź rytm jako swoistą modlitwę dźwięku. Graliśmy jeden dźwięk i stopniowo zwiększaliśmy dynamikę, aż stał się odpowiednio silny i spirytualny. Phaorah zostawał przy tym dźwięku i cieszył się jego świetnością. Ale rytmicznie ta muzyka była naprawdę bardzo prosta, ale dzięki duchowości była czymś wyjątkowym.

Obecnie we współczesnej muzyce awangardowej mamy wiele nowych rozwiązań dotyczących grania na kontrabasie. Czy te rozwiązania miały wpływ na Pańską technikę gry?

Myślę, że moja technika miała wpływ na innowacje. Jestem jednym z pierwszych kontrabasistów, którzy komponowali w ten sposób.

Dziękujemy za rozmowę.