O tej płycie wypowiedziało się już wiele prominentnych osób z naszego jazzowego podwórka, i to wyłącznie w samych superlatywach. Tym samym Nika (właść. Weronika) Lubowicz, już przy okazji swojego debiutu zebrała cały bukiet pochwalnych laurek. Czy będę jakoś zasadniczo odstawał od tych opinii? Otóż nie mam takiego zamiaru – są to pochwały jak najbardziej uzasadnione. Obiektywnie patrząc – to debiut bardzo dojrzały, na który z pewnością złożyły się lata twórczych poszukiwań stylistycznych, brzmieniowych i repertuarowych.

NIKALUBOWICZ

Na płycie znajdziemy trzy standardy (Silver, Coltrane, Hammerstein II) oraz po dwie kompozycje Niki, jej brata Dawida oraz Krzysztofa Lenczowskiego (znanych głównie z Atom String Quartet). Większość aranżacji to również dzieło naszej debiutantki. Za warstwę liryczną odpowiedzialni są m. in. młoda polsko-japońska wokalistka Marielle Bogucka, aktor i reżyser Jakub Szydłowski oraz angielski dziewiętnastowieczny poeta Frederick Tennyson.

Z całej puli doskonałych utworów Horace Silvera, to właśnie „Nica’s dream” otwiera zestaw. Tytuł standardu został zaczerpnięty od baronowej Kathleen Annie Pannonica de Koenigswarter, czołowej patronki bebopu, przyjaciółki wielu jazzmanów oraz adresatki licznych utworów. Być może Nika Lubowicz poszła tropem baronowej skracając swe imię (choć z pewnością nie było to konieczne tak bardzo, jak w przypadku wspomnianej pani). A o czym mogła śnić Nica, opowiada nam Nika tekstem Dee Dee Bridgewater.

Standard nagrany zarówno przez Jazz Messengers w 1956 roku, jak i kwintet Silvera w 1960, w późniejszych latach zyskał jeszcze wiele różnych interpretacji. Latin i swing, który oryginalnie słyszymy, tutaj został zamieniony na kołyszący klasyk spod znaku soul & r’n’b. Co ciekawe, Lubowicz nie wykorzystała w tym celu tradycyjnej sekcji rytmicznej. Dawcami groove’u uczyniła Marcina Murawskiego (harmoniczno-rytmiczny szkielet basowy) oraz Dawida Lubowicza, który ze skrzypiec wycisnął kontrapunktujące motywy pizzicato i arco, ale też nieco perkusyjnych smaczków. Całość uroczo dopełniły barwne harmoniczne piony zmultiplikowanego głosu. Horace słuchałby nie raz!

Co ciekawe, po dawce rozkosznego bujania czeka nas przepiękna ballada na głos i fortepian. To pierwsza odsłona Andrzeja Jagodzińskiego, który – co tu dużo pisać – po prostu wie, jak trzeba akompaniować. Sztuka to niełatwa, często banalizowana. Tym, którzy umniejszają rolę akompaniatorów lub wręcz zamiatają ich pod dywan, polecam posłuchanie „Blackbird” Dawida Lubowicza. Sączy się to cudownie. Nika śpiewa z dużą świadomością i wyczuciem rejestrów swojego głosu, pięknie frazuje, improwizuje swobodnie i nie za dużo. Może przydałoby się ciemniejsze brzmienie fortepianu, który w tej realizacji trochę nazbyt ujawnia metaliczną naturę swego dźwięku. Nie zmienia to jednak faktu, że przy takich kompozycjach warto się czasem wzruszyć – trzeba tylko wiedzieć, kiedy je włączyć. A że idzie jesień…

Głodnych mocniejszego uderzenia usatysfakcjonuje „Crazy vibe” autorstwa samej Niki, w którym wreszcie daje o sobie znać quasi drum’n’bassowa perkusja (Marcin UłanowskiBogusz Wekka) podbita kontrabasem Murawskiego oraz zrywanymi motywami syntezatora i skrzypiec (Kuba i Dawid Lubowiczowie). Ten ostatni wychodzi tu na popisowe solo, przypominając, że słusznie należy do wielkiej czwórki polskiej młodej wiolinistyki jazzowej, obok A. Bałdycha, M. Smoczyńskiego i B. Dworaka. Po ludowym, dialogowanym ad libitum, pełnym kujawiakowego smutku, nie wraca już repryza, a jedynie krótka sygnatura intra, co czyni formę zaskakującą i niebanalną.

„Part of life”, czyli popowa odmiana naszej głównej bohaterki (i ponownie jej kompozycja), bardzo przypomina mi twórczość Oli Bieńkowskiej (album „ Résumé (Take One)”). Akustyczna gitara (Artur Gierczak), fortepian, afirmacja życia, miłość, filiżanka kawy, radość małych rzeczy. Wyobraźnia dość łatwo podpowiada teledysk. Przyjemna to pieśń, jednak czy niezbędna w tym zestawieniu – nie mam pewności…

…Wszak przez te parę chwil przywykłem do pewnego poziomu – takiego np., jaki niesie z sobą piękne, ascetycznie zimowe „Still love”. Kompozytor Krzysztof Lenczowski już nieraz udowadniał w swoim macierzystym kwartecie swe kompetencje – melodyczne, basowe i perkusyjne. Tutaj tworzy przede wszystkim oszczędny, wiolonczelowy fundament dla Niki, która szlachetnie buduje piękny wokalny obrazek – szczery i pełen tęsknoty. Dyskretnie towarzyszy Dawid Lubowicz, początkowo ukrywając w dźwięku wiązkę powietrza (sul ponticello), potem stopniowo przechodząc do szerzej zakrojonej, soczystej frazy, by w końcu stworzyć ekspresyjny dwugłos z wokalem. Amerykański song o słowiańskiej duszy.

Niewątpliwie wyrazy uznania należą się pani Lubowicz za wciągającą aranżację i brawurowe wykonanie Coltranowskiego „Giant steps”. Cóż można powiedzieć o takim żelaznym klasyku, ogrywanym już tysiące razy przez wszelkiej maści jazzmanów (najczęściej instrumentalistów)? Zwraca uwagę polimetryczna adaptacja tematu (z tekstem!) tylko z kontrabasem – tak jak pierwszy chorus karkołomnej improwizacji wokalnej. Stopniowo włączają się kolejne instrumenty. Skromny dotąd Kuba Lubowicz po swoim elektrycznym solo redukuje harmonię wyłącznie do tonik węzłowych tonacji, dając tym samym interesujące tło dla „nu jazzowej” trąbki Piotra Schmidta – kolejnego gościa tego albumu. Pełny schemat harmoniczny ukazuje się wraz z powrotem tematu. Na szczęście Nika nie dała się porwać pokusie taniego popisu, dlatego jej wersję cechuje wyważenie środków, lekkość i pewna powściągliwość, przy dużej sprawności warsztatowej i lekkości aranżacji. Inna sprawa, czy znów trzeba deptać po krokach giganta tym bardziej, że ślady to mocno już wydeptane. Być może śpiewać „Giant steps” to tak, jakby dostać jazzową pieczątkę sprawności, tarczę „wzorowego jazzmana”, certyfikat profesjonalizmu. Można by jednak sięgnąć po coś mniej oczywistego, np. Kaperowskie „Invitation” – zacne, a nieośpiewane. I też trudne.

Najdłuższy na płycie „Na 7” Dawida Lubowicza to okazja, aby podziwiać Nikę tak w etnicznych, „szerokich” wokalizach, jak i w scat’cie. Początek  przywodzi na myśl różne regiony – dla jednych będą to polskie góry, dla innych Bałkany, albo rejon między Morzem Śródziemnym, Czarnym i Kaspijskim. Z tego „filmowego”, tęsknego intra wyrasta niespodziewanie rytmiczny zarys utworu wprowadzony przez skrzypce. Za chwilę dowiemy się, że to dopiero początek zabawy polimetrią sukcesywną, w której kompozytor kolejnym, dość żwawym frazom to daje, to zabiera. W piekle chyba nie będzie się za to poniewierał, chociaż takie tematy z reguły są diabelnie trudne do śpiewania, wymagają więc nie lada odwagi i uwagi (już słyszę, jak mówi to przez radio Jan „Ptaszyn” Wróblewski). Porozumienie rodzeństwa jest wzorowe. Dawidowi (kolejne świetne solo!) skromnie towarzyszy na elektrycznym pianie Kuba, sekcja rytmiczna sprawnie pulsuje, natomiast Nika jest – jakimś tajemniczym zrządzeniem losu – i jazzowa, i ludowa. Zupełnie jak postać z trójwymiarowego plakatu, zmienia strój w zależności od kąta patrzenia… Ależ to jest granie!

Druga odsłona gościnnego fortepianu Mistrza Jagodzińskiego to zaskakująca wersja „Softly (as in a morning sunrise”), które z tradycyjnego, jamowego wyjadacza, granego przeważnie w up-tempo, staje się tu chłodnym, skandynawskim pejzażem. Lubowicz nie zostawiła wiele z oryginału, dlatego mam mieszane uczucia (przy pierwszym słuchaniu upewniałem się nawet, czy istnieje tylko jedno „Softly”). Trudno się pozbyć wrażenia, że w takich przypadkach chyba lepiej napisać swój utwór, niż tak znacznie ingerować w cudzy. Nawet, jeśli zabiegi te dają ciekawy, spójny artystyczny efekt (pięknie grają i Jagodziński i Murawski), to również w pewien sposób pozbawiają „oryginał” tożsamości. Jednak granica jazzowego liberalizmu jest i pozostanie trudno uchwytna. Taka już natura tej muzyki.

Na koniec otrzymujemy uroczą piosenkę „Zimowy sen”, w której sceniczne „braterstwo strun” zostaje zachowane, jedynie smyczki na chwilę idą w kąt. Krzyszof Lenczowski chwyta za gitarę, Dawid Lubowicz – mandolinę. Nie jest to może wymarzone zamknięcie takiego zestawu, porzućmy jednak narzekanie. Jeśli płyta  nie odniesie sukcesu, życzę Nice Lubowicz, aby utwór wszedł do kanonu radiowych „winter songs” i pojawiał się co roku w sezonie świątecznym. Za uzyskane w ten sposób tantiemy będzie mogła realizować kolejne projekty i płyty, a zasługuje na to jak mało która debiutantka w naszym pięknym kraju.

Cieszmy się, bo „Nika’s dream” w końcu się ziścił. I niech Nika się nie waha wydać kolejnej płyty. Ja już czekam. A Państwa zapraszam do sklepu.

Autor recenzji: Michał K. Zawadzki