Wróciła po 7 latach. Bez skandali, piosenek r’n’b na siłę upodabniających się do dance, bez hucznych zapowiedzi. Mówi do nas miedzy wierszami: ja już nic nie muszę udowadniać, z niczego się tłumaczyć, mam w sobie potrzebny Wam spokój i daje Wam potrzebną do życia muzykę (o miłości).

Albo miłość potrzebną do muzyki. I pogodzenie ze światem, które po wielu ciężkich przejściach nadaje życiu lekkości. Taki właśnie jest najnowszy krążek Janet Jackson Unbrakeable“: lekki, subtelny, świeży, pozytywny. Dym papierosa unoszący się nad nocą przepłakaną na balkonie. Artystka jest piękna i dojrzała. A przez to wzruszająca.

Wzruszające są też uczucia wyśpiewane na płycie. Pojawia się mężczyzna, obietnica bycia, czekania, wybaczania, miłości. Cała gama szczerych wyznań, ocierających się raczej o przyjacielską moc kochanków, niż tylko czysto fizyczne przyciąganie. Najjaśniejszymi punktami są utwory “Take Me Away“, “Lesson Learned“, “The Great Forever” i ballada “After You Fall“. Muzycznie unosi się nad nimi bez wątpienia duch Michaela Jacksona, nie da się na dłuższą metę uniknąć takiego skojarzenia. Nie da sie tez uniknąć wrażenia delikatności oraz subtelności piosenek, kojących jak kołysanki i zmierzających w akustyczno-minimalistycznym kierunku. Mocniejsze uderzenie stanowi “Burnitup” z Missy Elliott: hiphopowe i dynamiczne. Poza nim jest klasycznie i o dwa tony jaśniej.

Tym właśnie zaskakuje Janet. Kolorem płyty, spokojem wewnętrznym, jaki od niej bije. Mało tego: okazuje się, że spokój ten jest towarem na wagę złota, np. wśród prześcigających się dzisiaj trendów muzycznych. Przed przesłuchaniem “Unbreakable” zastanawiać się więc można było dokąd pani Jackson zawędruje. A ona zrobiła cos prostego i zarazem najtrudniejszego z możliwych opcji: wróciła do samej siebie. I to na naszych oczach.