Słuchając muzyki poszukuję w niej siebie – swojej wrażliwości, emocjonalności, swojego estetycznego „ja”. To właśnie tego typu poszukiwanie, jeśli jest zakończone sukcesem, stanowi dla mnie wyznacznik pozwalający uznać konkretne doświadczenie za artystycznie i mentalnie wartościowe. Mankamentem tego typu oceny jest oczywiście jej subiektywny wymiar, z którego jednak nie potrafię i nie chcę rezygnować. Muzyka jest dla mnie bowiem czymś bardzo osobistym, a wybory z nią związane, podyktowane są zawsze kontekstualną kwalifikacją samego odbioru. Słuchając, myślę. Nie interesuje mnie tylko i wyłącznie przyjemność, ale użytkowość i funkcjonalność dźwięków, słowem to, co mogę z nimi robić.

W tym wypadku nie było inaczej, dlatego bardzo łatwo przychodzi mi stwierdzić, czego w koncercie Rafała Sarneckiego mi zabrakło. Otóż, zawiodło mnie zbyt wąskie spektrum emocji. Całość była bardzo dynamiczna i dramatyczna. Potencjał ilustracyjny zaprezentowanej nam muzyki był ogromny, ale dotyczył on przede wszystkim tego, co powiązać by można z uczuciem niepokoju, napięcia. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby postawiono większy nacisk na ballady – romantyzm i spokój, który się z nimi wiąże, a który dociera do mnie szczególnie mocno. Tego balansu tu nie było i szkoda.

Stylistycznie był to więc koncert dosyć jednorodny. Niezbyt duża była jego atrakcyjność poznawcza. Spory natomiast był jego ciężar artystyczny, który wymagał od słuchacza większej koncentracji i uwagi. Okazałbym się ignorantem, gdybym nie zauważył pozytywnej strony takiego repertuaru. Niezwykle szybki charakter większości kompozycji, pokazał bowiem ogromny kunszt całego bandu. Warsztatowo, technicznie nie można im nic zarzucić. Zagrali po prostu wspaniale. Miło było doświadczyć tego, jak cudownie potrafią sobie towarzyszyć, wzajemnie akompaniować. Kolektywnie i pojedynczo, artyści zaprezentowali bardzo wysoki poziom.

Jeśli chodzi o samego lidera, to jego kreatywność i ciągła progresja związana z dochodzeniem do doskonałości w procesie twórczym, zasługuje na jak największy podziw. Czuć i widać było jego zaangażowanie, całkowite pochłonięcie muzyką, czego dowodem były jego zamknięte oczy i fascynujący wyraz twarzy. Obserwując Sarneckiego, nie sposób wyobrazić sobie większej determinacji w dążeniu do tego, co nazwać by można tworzeniem piękna, a jeśli jeszcze nie piękna, to na pewno czegoś, co jego znamiona już nosi.

Biorąc pod uwagę dotychczasową drogę artystyczną Polaka, wypada trzymać za niego kciuki i z zaciekawieniem oczekiwać jego muzycznej przyszłości! Album Cat’s Dream, któremu poświęcone było to wydarzenie, okaże się pewnie sukcesem − miejmy nadzieję, że nie ostatnim!

PS, koncert skończył się wyznaniem Sarneckiego, który dziękując zebranej w klubie publiczności − z niekrytym zadowoleniem − przyznał, że nowojorski Blue Note nie jest w środowisku muzycznym za bardzo lubianym miejscem. Mówiąc to, chwilę później dodał, że z jego poznańskim odpowiednikiem jest wprost przeciwnie… Jako Poznaniak, poczułem satysfakcję, być może nawet dumę, a już na pewno ogromną radość!